Na pierwszy rzut oka „Bestia we mnie” to thriller, jakich wiele. Nowy serial Netfliksa od twórców m.in. „Homeland” i „Z Archiwum X” o poziom wyżej wnoszą jednak kapitalne kreacje aktorskie.
Psychologiczna rozgrywka między nieuchwytnym mordercą i jego potencjalną ofiarą? Powiedzieć, iż to już było, to nic nie powiedzieć. A dodając liczący osiem odcinków sezon, wszystko układało mi się w przydługą produkcję, którą można by sprawnie zamknąć w dwugodzinnym filmie. „Bestia we mnie” okazała się jednak całkiem wciągającym seansem, posiadającym ponadto pewne atuty wybijające go ponad konkurencję.
Bestia we mnie – o czym jest serial Netfliksa?
Jednym z nich jest Claire Danes („Homeland”) wcielająca się w produkcji Netfliksa w Agathę 'Aggie’ Wiggs – autorkę, która kilka lat po największym zawodowym sukcesie tkwi w pisarskiej blokadzie spotęgowanej przez emocjonalną traumę. Nieoczekiwanym sposobem na wyjście z impasu staje się nowy sąsiad, Nile Jarvis (Matthew Rhys, „The Americans”), magnat rynku nieruchomości, którego życiorys skrywa wiele kuszących sekretów (i mocno kojarzy się z Robertem Durstem, prawdziwym mordercą i bohaterem dokumentu „The Jinx„). „Powinnaś napisać o mnie” – rzuca z rozbrajającą szczerością podczas jednego z ich pierwszych spotkań i… trudno nie przyznać mu racji.
„Bestia we mnie” (Fot. Netflix)Bo Jarvis, choć zamiast automatycznej sympatii wzbudza raczej podskórną obawę, jest bez dwóch zdań fascynującą postacią. Bogaty, wpływowy i pewny siebie – to jedno. Ale też skrywający coś bardzo niepokojącego za pyszałkowatym uśmiechem, z którym spogląda z góry na resztę świata. Czyżby to było poczucie, iż może wszystko, skoro uszło mu na sucho choćby morderstwo?
Wielu tak twierdziło, gdy w tajemniczych okolicznościach zniknęła jego pierwsza żona, ale iż nigdy nic mu nie udowodniono, zostały tylko mrożące krew w żyłach pogłoski i spekulacje. Większość ludzi w podobnych okolicznościach zaszyłaby się gdzieś na uboczu i czekała, aż szum ucichnie, ale nie Nile. Plotki i ciekawskie spojrzenia zdają się go wręcz nakręcać, więc nic tylko wydobyć na wierzch pikantne szczegóły i będzie kolejny bestseller. O ile Aggie to przeżyje.
Bestia we mnie, czyli drapieżnik i (potencjalna) ofiara
„Bestia we mnie” osadza się w głównej mierze właśnie na niejednoznacznym statusie Nile’a i ciągłej gierce, jaka toczy się między nim i Aggie. Zabił czy nie? Jest pokręconym psychopatą, czy tylko „zwykłym”, odpychającym bogaczem, który ma za nic resztę świata? Dowodów na potwierdzenie zarówno pierwszej, jak i drugiej teorii z czasem przybywa, sprawa nie staje się jaśniejsza, za to zabawa wciąga coraz mocniej.
„Bestia we mnie” (Fot. Netflix)Serial działa w dużym stopniu dzięki temu, iż jego twórca Gabe Rotter („Z Archiwum X”) i showrunner Howard Gordon („Homeland”) nie próbują robić z widzów idiotów. Od początku nie ma wątpliwości, iż Nile to chodzące zło – nie wiadomo tylko jak duże – i właśnie to czyni go tak intrygującym. Zarówno dla nas, jak i dla Aggie, która mimo początkowej niechęci, a później rosnących podejrzeń, bynajmniej nie próbuje się wycofać.
Co ważne, takie podejście wcale nie odziera historii z tajemnicy i napięcia. Przeciwnie, im dalej w sezon i więcej niepokojących faktów wychodzi na jaw, tym atmosfera robi się gęstsza. Narracja jest wprawdzie pełna schematycznych rozwiązań, a podczas seansu można odhaczać kolejne punkty na liście z gatunkowymi tropami, ale serial skutecznie angażuje uwagę, opierając się przy tym na więcej niż solidnym aktorskim fundamencie.
Bestia we mnie to popis Matthew Rhysa i Claire Danes
Nie ma co ukrywać – bez pary głównych aktorów „Bestia we mnie” byłaby po prostu kolejnym z dziesiątek nieodróżnialnych od siebie thrillerów. Zwłaszcza obsadzony w nietypowej dla siebie roli Rhys pokazuje pełne spektrum umiejętności. Napędzając fabułę w miejscach, w których scenariusz lekko niedomaga, prawdziwy popis daje, gdy wpada w monolog, kipiąc zwierzęcą energią i będąc jednocześnie urzekającym, odpychającym i przerażającym.
„Bestia we mnie” (Fot. Netflix)Danes przypadły w udziale znacznie mniej spektakularne obowiązki, nie dziwią mnie też opinie widzów twierdzących, iż jej bohaterka jest irytująca. kilka jest jednak w telewizji aktorek, które w gruncie rzeczy z przeciętnego materiału źródłowego byłyby w stanie wycisnąć tak dużo. Zresztą samo dotrzymywanie kroku mającemu łatwiejsze zadanie Rhysowi to sztuka, a wspólne sceny tych dwoje są zdecydowanie największymi atutami produkcji. Całe szczęście, iż nam się ich nie skąpi (jest choćby popijawa!), choć zawsze mogłoby ich być więcej.
Szczególnie, iż „Bestia we mnie” nie może narzekać na skromny drugi plan, co do którego istotności można już jednak mieć zastrzeżenia. Przesadą byłoby twierdzenie, iż ponad sześć serialowych godzin jest wypełnionych samymi zapychaczami, ale niektóre wątki mogą rodzić zasadne pytania o ich znaczenie dla głównej osi fabularnej.
Bestia we mnie – czy warto oglądać serial?
Historia obsesyjnie tropiącego Nile’a agenta FBI Briana Abbotta (David Lyons, „Truth Be Told”) to typowy scenariuszowy wytrych, któremu próbuje się nadać większe znaczenie, niż ma w rzeczywistości. Wątek miejskiej polityki mieszkaniowej pozwala zrobić pożytek z jak zawsze onieśmielającego Jonathana Banksa („Breaking Bad”) jako Jarvisa seniora, ale kilka więcej. Z kolei potencjał Natalie Morales („Chirurdzy”) w roli byłej partnerki Aggie dobrze się rozwija, żeby zostać zdecydowanie zbyt gwałtownie zwiniętym.
„Bestia we mnie” (Fot. Netflix)Większą wagę można przypisać tak naprawdę tylko ekranowej obecności drugiej żony Nile’a Niny (Brittany Snow, „Murdaugh: Śmierć w rodzinie”), choć i na to trzeba poczekać niemal do końca sezonu. Trochę późno, szczególnie, iż twórcy wybrali fatalny sposób i jeszcze gorszy moment, w jednej chwili studząc podkręcone wcześniej na maksa emocje. Szkoda, bo przestawiając fabularne klocki (np. przez rozłożenie retrospekcji na cały sezon), efekt końcowy mógłby robić lepsze wrażenie, a finał nie straciłby impetu.
Ostatecznie jednak, choćby mimo tych zastrzeżeń i faktu, iż „Bestia we mnie” to rzecz w niemal stu procentach wtórna, serial Netfliksa broni się jako chwilami więcej niż przyzwoity thriller psychologiczny. Zadowalający, aczkolwiek nieunikający klisz scenariusz i porządne wykonanie podkreślone fantastycznymi kreacjami pary aktorów wystarczają, żeby udanie spędzić przed ekranem kilka godzin. Gwarantuję, iż prędzej niż z poczuciem niespełnienia czy zażenowania, odejdziecie od niego z wyrytym w pamięci widokiem Matthew Rhysa tańczącego do „Psycho Killer” – a to już coś ekstra.
















