BERLINALE 2024: Cillian Murphy na otwarcie. Recenzujemy!

filmweb.pl 10 miesięcy temu
Rozpoczął się Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie. Imprezę otworzył Cillian Murphy ze swoim nowym filmem, "Small Things Like These" w reżyserii Tima Mielantsa. Produkcję recenzuje Adam Kruk, który będzie relacjonował dla nas tegoroczne Berlinale. Zaglądajcie na stronę w nadchodzących dniach po kolejne recenzje. A tymczasem przeczytajcie o filmie otwarcia.

Getty Images © Andreas Rentz


Nie takie drobiazgi (recenzja filmu "Small Things Like These", reż. Tim Mielants)



Nie dziwi fakt, iż "Small Things Like These" wybrano na film otwierający tegoroczne Berlinale. Choć to tytuł skromny (w najlepszym sensie tego słowa), to jednak w obsadzie znalazł się sam Cillian Murphy, opromieniony świeżo zdobytym Złotym Globem i dużymi szansami na Oscara, a jednym z producentów był jego kolega z "Oppenheimera", Matt Damon – ich hollywoodzka sława mogła podgrzać atmosferę inauguracji festiwalu. Na czerwonym dywanie był też, rzecz jasna, reżyser Tim Mielants, którego nazwisko może nie jest tak rozpoznawalne, ale kinomani pamiętać mogą chociażby jego debiut "Patrick" (2019) – makabryczną komedię o zaginionym w komunie nudystów młotku, pokazywaną u nas na Nowych Horyzontach. Od tego czasu Belg terminował przy brytyjskich serialach, takich jak "Policjant" czy "Peaky Blinders" – na planie tego ostatniego poznał Murphy’ego, który zgodził się zostać twarzą jego trzeciego pełnego metrażu.


Dostał tu do zagrania Billa Furlonga – właściciela małej firmy zajmującej się sprzedażą węgla. By wyżywić swoją liczną rodzinę, ale i ogrzać mieszkańców, rozwozi go bladym świtem po rozmaitych zakątkach irlandzkiej miejscowości. Choć nie jest ona nazwana, zdjęcia kręcono w New Ross i tam też dzieje się akcja, wydanej w Polsce przez Czarne, nowelki Claire Keegan "Drobiazgi takie jak te", której film jest ekranizacją. Keegan jest też autorką powieści "Foster", na podstawie której zrealizowano nominowaną do Oscara "Cichą dziewczynę". I tak jak tam, znajdujemy się w Irlandii lat 80., choć równie dobrze akcja mogłaby się dziać i dwadzieścia lat wcześniej, bo miasteczko wydaje się zamrożone w czasie, zapomniane, odcięte od świata zewnętrznego. Po co zresztą ktoś miałby się tu zapuszczać? Dla mężczyzn jedyną rozrywką jest lokalny pub, przypominający nieco ten z "Duchów Inisherin"; kobietom zostają zakupy (a zbliżają się święta) albo telewizja, której oglądaniu wieczorami namiętnie oddaje się Eileen, żona głównego bohatera. W ich kuchni odrabia lekcje i sprzecza się pięć córek – skromny to dom, ale mimo zimowej aury na zewnątrz, w środku ciepły i przepełniony miłością.

Do czasu. Jego spokój zburzy coś, co Bill przypadkiem zobaczy, dowożąc węgiel do przyklasztornej kotłowni. Jakieś szarpanie za włosy, krzyki – adekwatnie trudno będzie mu do końca to pojąć, zrozumie jednak, iż dziewczynom, mniej więcej w wieku jego córek, znajdującym się tam pod opieką zakonnic, nie dzieje się dobrze. Domyśla się tego całe miasto, ale to jedna z tych rzeczy, o których lepiej nie mówić. Znaczące jest, iż film rozpoczyna bicie dzwonów i widok na lokalny kościół. To on rozdaje tu karty, prowadząc pralnie, szkoły i chóry, a gdy potrzeba – potrafi i dołożyć się do wydatków świątecznych (scena w której grana przez Emily Watson siostra Mary wręcza Billowi kopertę może przyprawić o dreszcze).

Z wyjątkiem węglarza (bo i zakonnicom zimno) za mury klasztoru wstępu nie ma nikt. Wjazd do niego zdobi brama ozdobiona kutym napisem – choć zamiast o pracy i wolności jest tam coś o dobrym pasterzu, napis jednoznacznie skojarzyć się musi z tym znanym nam z ikonografii obozowej. Trudno powiedzieć czy to także myśl Billa, ale o tym, co zobaczył, nie będzie potrafił zapomnieć. I choć jest raczej prostoduszną osobą z pokolenia facetów, którzy nie mieli łatwego dostępu do własnych emocji (bo chłopaki nie płaczą i takie tam), to jednak zaczną one wyłazić na powierzchnię - także filmu, który wspomnienia mężczyzny z jego własnego dzieciństwa zmaterializuje na ekranie. Być może dałoby się je wprowadzić do narracji zgrabniej, bo choć wiele tłumaczą, stylistycznie odstają od grozy zdarzeń, których Bill był świadkiem. Sfilmował je Frank Van den Eeden, nie tylko współpracujący przy wcześniejszych dziełach Mielantsa, ale i odpowiedzialny za niezwykłą plastykę filmów innego Belga, Lukasa Dhonta. o ile jednak ktoś spodziewa się skąpanych w słońcu, taktylnych widoków z "Girl" i "Blisko", dostanie tu głównie mrok.

Całą recenzję Adama Kruka przeczytacie TUTAJ.


"Oppenheimer" - zwiastun




Idź do oryginalnego materiału