Jakub Trochimowicz: Bartosz M. Kowalski – reżyser, który od niemal dekady samotnie ciągnie wózek z napisem „polski horror”. Jakbyś w jednym zdaniu opisał ten wózek?
Bartosz M. Kowalski: Ciężki, czasem skrzypi i ma krzywe kółko, ale jak już złapie rytm, to jedzie z górki i potrafi zaskoczyć niejednego pasażera.
Po tym szybkim wstępie przejdźmy do rzeczy. 13 dni do wakacji weszły do polskich kin. Nie raz mówiłeś, iż ten projekt przeszedł niełatwą drogę. Ostatecznie mamy rodzime home invasion. Co cię szczególnie interesuje w tym nurcie kina oraz skąd czerpałeś inspiracje?
W home invasion zawsze fascynowało mnie to, iż bierzemy coś absolutnie codziennego i bezpiecznego – dom – i zamieniamy w miejsce koszmaru. To gatunek, który pozwala opowiadać bardzo klaustrofobiczne historie, gdzie napięcie rodzi się z prostych sytuacji. Inspiracji szukałem w klasyce – od Funny Games po The Strangers – ale przede wszystkim w prawdziwych wydarzeniach, bo niestety życie pisze scenariusze, których czasem nie wymyśliłby żaden filmowiec. W 13 dniach… chciałem połączyć tę komercyjną konwencję z opowieścią o rodzinnej traumie, tak żeby widz dostał i mocny gatunkowy rollercoaster, i historię, która może zostać w głowie po napisach.
Już w Ciszy nocnej było widać, iż uderzasz w bardziej poważne tony niż w obu częściach W lesie dziś nie zaśnie nikt czy Ostatniej wieczerzy. Teraz jednak nawiązujesz do swojego debiutu, ponownie poruszając tematy przemocy wśród młodzieży i toksycznych relacji. Jako twórca chcesz zwrócić uwagę na to, iż ten problem robi się coraz większy?
Tak, bo przemoc była zawsze. Ona od zawsze nas otaczała, tylko na co dzień po prostu jej nie widzimy, dopóki nie wydarzy się coś, co wstrząśnie opinią publiczną. Tematycznie to jest ten sam obszar, w którym poruszałem się w Placu zabaw, tylko tutaj jest on przetworzony przez konwencję i gatunek. Chciałem opowiedzieć o tym samym problemie, ale w inny sposób – w bardziej przystępnym, lekkim, komercyjnym opakowaniu, które jednocześnie nie odbiera tej historii swoistego ciężaru.

Na plakacie widzimy hasło, iż mamy do czynienia z historią inspirowaną prawdziwymi wydarzeniami. Jak długo zajął ci research i które sprawy szczególnie wpłynęły na kształt opowiadanej historii?
Research był dość szybki, bo te historie miałem w głowie już od jakiegoś czasu. Były to trzy wstrząsające sprawy – jedna z Polski, dwie ze Stanów Zjednoczonych. Każda z nich w inny sposób dotykała tematów przemocy, traumy czy relacji rodzinnych. Połączyliśmy je w jeden scenariusz, filtrując przez konwencję home invasion i dodając elementy czysto gatunkowe, tak by opowieść spełniała kryteria konwencji, ale jednocześnie była zakorzeniona w czymś realnym.
Innym ciekawym wątkiem w twojej twórczości jest uzależnienie od technologii. To był jeden z punktów wyjścia pierwszej części W lesie dziś nie zaśnie nikt, a tutaj to powraca w roli smart home i tego, iż dom może być zarówno twierdzą, jak i więzieniem. Uznałeś to za interesujący pomysł, czy też sam masz w sobie pewne obawy, gdzie zmierzamy w uzależnieniu od technologii?
Chyba nie mam większych obaw niż przeciętny człowiek. Ten wątek w 13 dni do wakacji był raczej narzędziem fabularnym – prostym sposobem, żeby zamknąć bohaterów w jednym miejscu i stworzyć dla nich klaustrofobiczną pułapkę. Nie było to więc jakieś moje wielkie ostrzeżenie przed technologią, tylko świadomy wybór konstrukcyjny. W centrum tej historii od początku była relacja brata i siostry, naznaczona przemilczaną traumą, a smart home stał się po prostu efektowną scenografią dla tego konfliktu. Zresztą podobny chwyt stosowałem już wcześniej – w W lesie dziś nie zaśnie nikt obóz offline był po prostu sposobem, żeby odciąć bohaterów od technologii, która mogłaby ich uratować. Ale jednocześnie trzeba przyznać, iż sama wizja inteligentnego domu czy samochodu, w którym występuje błąd systemu i nagle nie da się wyjść, jest dość przerażająca.
Zabójca w filmie ma maskę, będącą odwróconą twarzą. Skąd pomysł na taki akurat design? Kryje się za tym „coś więcej”, czy szukałeś czegoś, co po prostu się wyróżni?
Szukałem czegoś, czego jeszcze nie było. Wszystkie maski – klauny, czaszki, worki na głowę – już się w kinie przewinęły. W końcu wpadłem na pomysł, żeby zrobić twarz… odwróconą do góry nogami. Na początku chodziło tylko o efekt wizualny, który widz zapamięta. Dopiero później zaczęła się rodzić symbolika – to poczucie obcości, niepokoju, coś w rodzaju uncanny valley. Coś, co wygląda znajomo, a jednak jest zupełnie nie tak, przez co wywołuje dyskomfort. W pewnym sensie ta maska od razu mówi, iż w tym świecie coś jest przewrócone do góry nogami – dosłownie i w przenośni.

Wielu widzów może podzielić, zaskoczyć, a może i zaszokować zakończenie. Nie wchodząc w szczegóły – jest ono najmocniejsze w twojej twórczości od czasu Placu zabaw, a przy tym niejako przełamuje topos final girl. To było zamierzone od początku?
Tak, to było założenie od początku. Lubię w zakończeniach wywracać stolik – zrobić coś, co wytrąci widza z poczucia komfortu i podważy jego oczekiwania. W zasadzie zrobiłem to w każdym swoim filmie, poza pierwszą częścią W lesie dziś nie zaśnie nikt, gdzie final girl z gatunkowego obowiązku musiała przeżyć. Jestem przyzwyczajony, iż moje filmy jednych wciągają, a innych wkurzają. Myślę, iż to normalne, kiedy idzie się trochę pod prąd.
Przy swoich filmach pracowałeś z bardzo młodą obsadą, nastolatkami i nestorami polskiego kina. Wszyscy chętnie i gwałtownie przekonują się do obranych konwencji, czy czasami trzeba zlecić pewną pracę domową, żeby na planie wszystko wyglądało, jak trzeba?
Zwykle daję aktorom małą „pracę domową” – proszę, żeby obejrzeli kilka filmów czy poczytali materiały związane z klimatem projektu. To pomaga nam mówić tym samym językiem na planie. Ale prawdę mówiąc, wszyscy, niezależnie od wieku czy doświadczenia, bardzo gwałtownie łapią konwencję.
Licząc z krótkometrażowym Zaciszem, to 13 dni do wakacji są twoim szóstym horrorem od 2017 roku. Od tamtego czasu, a w szczególności od pierwszej części W lesie dziś nie zaśnie nikt, coś się ruszyło na lepsze? Jest szansa, iż horrory będą powstawać regularnie w Polsce i nasza kinematografia będzie po części opierać się na tym nurcie kina?
Powiedziałbym, iż coś się faktycznie ruszyło, choć wciąż jesteśmy daleko od sytuacji, w której horrory w Polsce powstają regularnie. W lesie dziś nie zaśnie nikt trochę uchyliło te drzwi i pokazało, iż jest publiczność na kino gatunkowe. Od tego czasu pojawiło się kilka kolejnych tytułów – i to już jest jakiś postęp, bo wcześniej horrorów po prostu się u nas nie robiło. Natomiast do tego, żeby mówić o stałej obecności horroru w polskiej kinematografii, potrzeba jeszcze odwagi producentów i dystrybutorów. Na razie wciąż jest to nisza, a nie jeden z filarów naszej branży.

Czego brakuje do bardziej radykalnej zmiany i wykorzystania faktu, iż horror na świecie jest w modzie i jest po latach doceniany? Większej odwagi i świadomości inwestorów oraz producentów? A może zmiany w podejściu polskiego widza?
W Stanach horror ma ponad stuletnią tradycję, przez dekady był spychany na margines i traktowany jak kino drugiej kategorii. Dopiero ostatnie lata zmieniły jego postrzeganie. Ale to jest Ameryka. My w Polsce jesteśmy w tym temacie te sto lat do tyłu. Brakuje odwagi większości inwestorów i producentów, żeby wchodzić w projekty, które są ryzykowne, mocne czy nietypowe. Ale też polski widz dopiero się do horroru przyzwyczaja – długo był karmiony głównie komediami i obyczajami, więc przestawienie się i przyzwyczajenie się do obecności bardziej radykalnych konwencji wymaga czasu.
Można cię określić trochę autsajderem polskiego kina, patrząc z jednej strony na poświęcenie się gatunkowi, a z drugiej fakt, iż kończyłeś szkołę we Francji, a nie w Polsce. Ten pewnego rodzaju dystans bardziej pomaga czy przeszkadza w poruszaniu się na rodzimym rynku?
Myślę, iż studia za granicą dały mi trochę inną optykę patrzenia na kino. Tam nie dzieli się filmów na te „poważne” i te „gatunkowe” – wszystko jest po prostu kinem. Z drugiej strony fakt, iż nie kończyłem polskiej szkoły filmowej, sprawił i sprawia, iż bywa mi trudniej. Nie miałem okazji poznać nestorów, profesorów, nie byłem częścią tego środowiska od początku. Myślę, iż to rodzi pewną ostrożność czy nieufność, ale jednocześnie pozwala mi trzymać się własnej drogi.
Slasher, kino okultystyczne, dramat z elementami horroru i teraz home invasion. W swoich filmach sięgasz po różne nurty. Czym zaskoczysz przy okazji kolejnej produkcji, a może choćby produkcjach?
Moja kariera trochę rządzi się przypadkiem. Pracuję nad kilkoma projektami – piszę horror, bajkę dla dzieci, dramat społeczny. Ale nie wiem, co ruszy pierwsze. Trudno jest doprowadzić film do realizacji, bo to nie tylko kwestia pomysłu i chęci, ale też całego łańcucha zdarzeń i ludzi, którzy muszą się pojawić we właściwym czasie. Musi się ułożyć sporo „planet”, żeby produkcja w ogóle wystartowała. Tak czy siak, z jednej strony mam potrzebę eksperymentowania i szukania nowych form, z drugiej – chcę wrócić do korzeni, do tej surowości i bezkompromisowości, którą miał Plac zabaw.