"Dziennik Bridget Jones", czyli adaptacja powieści Helen Fielding, która jest reinterpretacją "Dumy i uprzedzenia" Jane Austen, wylądował na dużym ekranie w 2001 roku i od razu stał się globalnym fenomenem. Filmy sugerowały, iż nieokrzesana 30-letnia singielka nie odnosi żadnych sukcesów w życiu, na szczęście widzowie odebrali to zgoła inaczej. Bridget od zawsze miała grupkę wiernych przyjaciół, kochających rodziców przeżywających drugą młodość i faceta, który szaleje na jej punkcie.
Dotąd najwiekszy kryzys egzystencjalny Bridget Jones przeżyła w pierwszej i drugiej części. W trzeciej odsłonie zaszła w ciążę, ale nie wiedziała, czyje to dziecko. Niemniej w tamtym czasie jej kariera błyszczała, a jedynym wyzwaniem – oprócz znalezienia ojca – było macierzyństwo w dość późnym wieku. Wszystko w atmosferze śmiechu i oszczędnych łez wzruszenia.
Recenzja filmu "Bridget Jones: Szalejąc za facetem"
W "Bridget Jones: Szalejąc za facetem" poprzeczka zostaje powieszona jeszcze wyżej, ponieważ główna bohaterka mierzy się z dwiema żałobami naraz. Jedna ze śmierci jest tragiczna, druga – po prostu napisana przez samo życie. Komediowa seria jeszcze nigdy nie wpadała w taki ton. Choć reżyser Michael Morris ("Trzynaście powodów") podchodzi do tematu w sposób dość ckliwy, to i tak udaje mu się wyciągnąć z niego wszystko, co najważniejsze. Przede wszystkim niesie ukojenie i dzięki tak prostym zdaniom jak "przetrwanie polega na tym, by żyć dalej" umiejętnie wyciska z widza łzy.
Czwarta odsłona przedstawia Bridget jako (SPOILER!) wdowę po Marku Darcym, który cztery lata wczesniej zginął w Sudanie podczas misji humanitarnej. Producentka telewizyjna z pomocą przyjaciół i rodziny uczy się, jak pogodzić się ze stratą. Namówiona przez koleżanki z pracy instaluje Tindera, za pomocą którego poznaje przystojnego 29-latka o imieniu Roxster McDuff. Życie romantyczne musi pogodzić z wychowaniem dzieci, a zwłaszcza starszego syna, który wciąż tęskni za swoim tatą.
"Szalejąc za facetem" to nostalgiczne podsumowanie serii, które lepiej działa tam, gdzie chce smucić, niż bawić. Żarty są powtarzalne (ile razy można wałkować "All by Myself" Jamie O'Neal), a młodszy widz pewnie zareaguje na nie krótkim: "Ok, boomer".
Dla Renée Zellweger i Hugh Granta warto
Nikt nie powinien mieć wątpliwości, iż Renée Zellweger ("Judy") jest utalentowaną aktorką. Zestarzała się wraz z bohaterką, ale wciąż przemawia przez nią młodziutka i roztrzepana Bridget. Seria konsekwentnie rozwija tytułową postać i nie pozwala zabić jej dawnego "ja".
Razem z teksańską aktorką powrócił na duży ekran Hugh Grant ("Notting Hill"), który wciela się w kobieciarza Daniela Cleavera. O dziwo dawna para kochanków w tej chwili się przyjaźni. To też jeden z tych elementów w filmie, który pokazuje nam, jaką niespodzianką potrafi być życie i iż ludzie są zdolni do wielkich zmian. Duet Granta i Zellweger zawsze ogląda się z przyjemnością.
W roli Roxstera reżyser "Szalejąc za facetem" obsadził znanego z "Białego Lotosu" i "Jednego dnia" Leo Woodalla, który dobrze odnajduje się w gronie dużo starszych i bardziej doświadczonych aktorów. Chcąc niechąc znika gdzieś w cieniu za laureatem Oscara Chiwetelem Ejioforem ("Zniewolony. 12 Years a Slave"), któremu powierzono kreację szorskiego nauczyciela fizyki. Zwłaszcza końcowe sceny z jego udziałem działają jak miód na serce.
A skoro czwarty rozdział jest podsumowaniem życia Bridget Jones, w obsadzie nie mogło zabraknąć znanych twarzy. Powrócili przyjaciele dziennikarki (James Callis, Shirley Henderson i Sally Phillips), jej rodzice (Jim Broadbent i Gemma Jones) oraz koledzy z pracy (Neil Pearson i Sarah Solemani). Colin Firth ("Jak zostać królem") też przewija się to tu, to tam.
Szykujcie pudełko chusteczek
"Bridget Jones: Szalejąc za facetem" być może wypada blado na tle jedynki i dwójki, ale widać, iż produkcja filmu była dla aktorów czystą zabawą. Scenariusz bywa sztywny i momentami skręca w stronę wyidealizowanego obrazka (zwłaszcza, gdy mowa o zawodach i osiągnięciach wszystkich ludzi dookoła Bridget), niemniej wzrusza, i to bardzo.
Czasem kino nie musi sięgać wyżyn sztuki. "Bridget Jones 4" nigdy do tego nie aspirowała. Losy Brytyjki w babcinych galotach kończą się emocjonalnym akcentem. Trzeba żyć dalej.