„Bałtyk” – Pozdrowienia z wędzarni | Recenzja | Krakowski Festiwal Filmowy 2025

filmawka.pl 2 dni temu

Nie mam zamiaru udawać, iż nie wiem, dlaczego projekcja Bałtyku przyciąga pełną salę widzów w ciepłe sobotnie przedpołudnie. Nie będę też zachwycać się rozmachem tego debiutu dokumentalnego (m.in. liczną jak na pierwszy projekt ekipą filmową, otwieraniem 65. Krakowskiego Festiwalu Filmowego). Iga Lis nie pojawiła się w branży znikąd, ale od kilku lat budzi powszechne zainteresowanie w polskich mediach. Uff, mamy to już za sobą. Mogę więc przejść do oceny samej produkcji, przy której nie będą interesować mnie ani koneksje rodzinne, ani związek reżyserki.

Na mapie Łeby wędzarnia ryb „U Mieci” wydaje się być miejscem kultowym. Wijąca się kolejka turystów, ogólna wrzawa, dym buchający z pieców i majacząca w tle kadru tablica z napisem „Zakaz zadawania głupich pytań”. Za to zamieszanie odpowiada, jak i nad nim panuje, pani Miecia z nieodłącznym papierosem w dłoni. Kobieta stanowiąca osobny żywioł; tutaj przygotuje ryby do sprzedaży, tam wda się w żartobliwą pogawędkę z klientem, znajdzie czas na pocieszenie pracownika, a w razie potrzeby rozstawi kogo trzeba po kątach. Wybór odpowiedniego bohatera produkcji dokumentalnej jest nie lada wyzwaniem, za podołanie któremu Lis należą się słowa uznania. Charakterystyczna i silna osobowość właścicielki wędzarni nie tylko napędza film, ale także trzyma go w ryzach, gdy zdarza mu się potykać o własne nogi.

Twórcy Bałtyku próbują bowiem opowiedzieć jednocześnie o zbyt wielu sprawach. Oprócz śledzenia losów pani Mieci (jej codzienności w okresie letnim, podejścia do pracy, relacji z rodziną, pogarszającego się stanu zdrowia), film zahacza również o kwestie nadmorskiej turystyki czy komercjalizacji krajobrazu nad polskim wybrzeżem. Dlaczego tylko zahacza? Ponieważ produkcja trwa zaledwie sześćdziesiąt pięć minut, więc mimo iż te zjawiska są ze sobą skorelowane i wzajemnie na siebie oddziałują, to nad żadnym z nich nie pochylamy się z wystarczającą uwagą. Obracamy zatem głowę we wszystkie możliwe strony, a poza skrętem szyi otrzymujemy kilka w zamian.

„Bałtyk” / fot. materiały prasowe So FILMS

Nie mogę odmówić Idze Lis i Kacprowi Gawronowi (czyli operatorowi kamery) dokumentalistycznego zmysłu do kierowania obiektywem we adekwatną stronę. Problem pojawia się jednak przy układaniu nagranych momentów w spójny artystycznie materiał. Z jednej strony otrzymujemy niemal teledyskowy montaż z przygotowywania ryb do sprzedaży, z drugiej słyszymy z offu głos pani Mieci, a jeszcze z trzeciej spoglądamy na pocztówkowe przebitki znad morza. Bałtyk cierpi więc na brak przemyślanej wizji w sposobie prowadzenia narracji. Mimo wszystko staram się usprawiedliwić ten chaos debiutancką chęcią eksperymentowania z zabiegami formalnymi i debiutanckim prawem do twórczej niepewności.

Podczas spotkania z twórcami filmu na 39. Tarnowskiej Nagrodzie Filmowej z widowni można było usłyszeć głosy, iż „Bałtyk nigdy nie wyglądał tak dobrze”, a „nadmorski kicz wreszcie stał się piękny”. jeżeli tak, to drugie z tych stwierdzeń należy traktować jako zarzut. Nie uważam, iż ekipa Bałtyku odczarowała niekiedy tandetną scenerię polskiego wybrzeża, ale iż po prostu ją wyestetyzowała. Kramy z tanimi pamiątkami, karuzele z odrapanym plastikiem oraz plaże zastawione parawanami zostają przekształcone we wspomniane pocztówkowe kadry. Powszechnie bowiem wiadomo, iż zachwycanie się kiczem w jego podstawowej formie świadczy o złym guście, ale umieszczenie go w odpowiednio skadrowanych ramach pozwala pozbyć się wyrzutów sumienia. Można przecież ukazać nadmorską rzeczywistość bez filtra, który ma połechtać poczucie estetyki widza.

„Bałtyk” / fot. materiały prasowe So FILMS

Reżyserka nie unika trudnych tematów, jednak ostatecznie zależy jej na pozytywnym wydźwięku produkcji. Z tego powodu wpada w jeszcze jedną pułapkę, tym razem podtrzymując fałszywie optymistyczną narrację o kapitalizmie. Pani Miecia wprawdzie osiągnęła sukces zawodowy, ale płaci za niego własnym zdrowiem (czego dowodem jest przymusowy pobyt w sanatorium w szczycie sezonu). Lis mało odważnie zaznacza momenty, w których przymus i potrzeba zarabiania pieniędzy przemienia się w chorobliwe przywiązanie do pracy. Ostatni „bastion autentyczności” upada, gdy uświadamiasz sobie, na czym jest zbudowany.

W każdej minucie filmu czuć szacunek reżyserki do bohaterów, za którymi podąża. Lis ich nie ocenia, nie goni za sensacją ani nie narusza prywatności. Chociaż kamera bywa bardzo blisko pani Mieci, jej rodziny i pracowników, nie daje to wrażenia podglądactwa. Rozwodzenie się nad oczekującym na wykorzystanie potencjałem młodego twórcy zakrawa o paternalizm, więc nie będę o nim pisać. Mam jedynie nadzieję, iż Lis odnajdzie w sobie więcej narracyjnej i twórczej odwagi.

Korekta: Michalina Nowak

Tekst powstał we współpracy z Tarnowską Nagrodą Filmową.

Idź do oryginalnego materiału