Bad Boys: Ride or Die recenzja recenzja filmu. Dobry, zły i odklejony

popkulturowcy.pl 6 miesięcy temu

Od czasu wielkiego boomu na kontynuacje kręcone po latach na ekrany wracają często zapomniane hity. Panująca w tej chwili moda nie zawsze wypada serii na dobre, udowadniając, iż lepiej nie odkopywać trupów. Wielu mogłoby pomyśleć, iż właśnie tak było z trzecimi „złymi chłopcami”. A jednak – Bad Boys for Life znalazło swoich wielbicieli. A i zarobiło co nieco w kinach. Odpowiednio dużo, aby studio zdecydowało się na kolejną kontynuację. I tak oto Mike i Marcus otrzymali nowy rozdział swojej historii.

Bad Boys: Ride or Die dużo mocniej niż poprzednia część odwołuje się do wcześniejszych filmów. Przy tej odsłonie mam wrażenie, iż trójeczka to był tylko taki przeskok lub pomost pomiędzy pierwszymi dwoma filmami a tegorocznym. Przyniósł sporo nowości, ale wydawał się znacznie wolniejszy, bardziej nostalgiczny i z założenia bazował na tym, iż „wszyscy się starzejemy i w końcu trzeba zejść ze sceny”. Tymczasem Ride or Die idzie w kierunku „starzy, ale jarzy”. Widzimy, jak nieco zesztywniali główni bohaterowie muszą pokonać swoje słabości, ponieważ czeka ich najtrudniejsze dotychczas zadanie.

Fabuła, jak wiemy, skupia się na policyjnym spisku, na który wpadają Mike i Marcus, gdy pojawiają się doniesienia, iż zamordowany w poprzedniej części kapitan Howard był skorumpowanym gliniarzem współpracującym z meksykańskimi kartelami. Próbując odkryć, kto go wrobił, kultowi gliniarze rozpoczynają własne śledztwo, w które angażują Armanda – syna Mike, którego znamy z poprzedniej części. W trakcie dochodzenia wszystko się jednak sypie. Trzech bohaterów zostaje wrobionych w intrygę i stają się poszukiwanymi zbiegami. Na czele pościgu staje nowo wprowadzona do serii postać, czyli Judy Howard – córka kapitana Howarda. Jak możemy się domyślić, policjantka jest bardzo zdeterminowana, by zemścić się na Armandzie.

Znajomy motyw? A jakże. Cały film jedzie na schematach znanych, wręcz przejedzonych. Ale co ciekawe, mimo tej schematyczności frajda, jaką daje film, jest naprawdę niesamowita. Nowe Bad Boys dało nam do bólu przewidywalną i banalną fabułę, której głównym motywem po raz kolejnym jest spisek i odwrócenie ról policjant–ścigany. Nie ma tu (PRAWIE) żadnych zaskoczeń, zwroty akcji nie przynoszą niespodzianek. Dlaczego więc na filmie można się tak świetnie bawić?

fot: kadr z filmu

Ponieważ jest to klasyczna, czystej krwi komedia sensacyjna, która siłę czerpie ze starych sprawdzonych motywów, nie udając niczego rewolucyjnego. Na ekranie dzieje się dokładnie to, czego się spodziewamy, i to, co (de facto) chcemy zobaczyć. Dlatego ta schematyczność nie przeszkadza tak jak w innych produkcjach. Do tego film ma bardzo dobrze napisany scenariusz, w którym wszystkie elementy do siebie pasują i są świetnie wyważone. Co więcej, mamy masę świetnego humoru, za pomocą którego naprawdę można się uśmiać.

W tej części postać Mike’a Lowrey’ego zdecydowanie ustępuje miejsca Marcusowi. Martin Lawrence w tym filmie dosłownie błyszczy, a my mamy wrażenie, jakby aktor – podobnie jak odgrywana przez niego postać – przeżywał drugą komediową młodość. Naprawdę objawia się jego komiczny talent, i biorąc pod uwagę właśnie tę warstwę humorystyczną, to spokojnie można powiedzieć, iż aktor dźwiga film na swoich barkach. Zmiana, która zachodzi w bohaterze, nadaje niezłego rozpędu nie tylko komediowym fragmentom, ale też licznym scenom akcji. Akcji, która jest tu naprawdę świetnie zrealizowana. Pełna efektów, bez wrażenia zesztywnienia aktorów, nakręcona z ogromnym rozmachem. Na uwagę zasługuje szczególnie bardzo interesująca finałowa sekwencja first-person, a także zaskakująca scena „home invasion” mocno nawiązująca do filmów John Wick czy Nikt.

Jedna z rzeczy, do których mógłbym się przyczepić, to fakt, iż postać Rhei Seehorn była niezbyt rozwinięta, przez co talent aktorki nie został zbytnio wykorzystany. Ale biorąc pod uwagę całokształt, można uznać, iż po prostu nie był to film odpowiednio do niej dopasowany. Mimo wszystko miło było ją zobaczyć w kolejnej dużej produkcji. Kolejną rzeczą jest brak jakiegoś konkretniejszego finałowego starcia między Mikiem a głównym złolem. Ale cóż – są to mało znaczące pierdółki, które można wybaczyć.

fot: kadr z filmu

Bad Boys: Ride or Die to naprawdę kawał porządnej rozrywki, w której fabuła idzie jak po idealnie wytyczonej ścieżce, jednak nie męczy to widza, ale daje dokładnie to, czego on oczekuje. Zarówno ja, jak i inni uczestnicy seansu śmialiśmy się wielokrotnie, widząc grymasy Martina Lawrenca, i słysząc odklejone teksty, które wypowiada. Skąd się wzięła jego zmiana, nie powiem, żeby nie spoilerować za bardzo, ale dość powiedzieć, iż to niewesołe wydarzenie nakręca późniejszą spiralę śmiechu. Świetna akcja, masa dobrego humoru. Kurczę – czego od komedii sensacyjnej chcieć więcej? Najnowsza odsłona przygód złych chłopaków jest naprawdę udaną produkcją i mówię to z czystym sumieniem.


Źródło grafiki głównej: mat. prasowe
Idź do oryginalnego materiału