Avatar: Frontiers of Pandora – recenzja gry. Całkiem ładnie tu macie

moviesroom.pl 11 miesięcy temu

Powiedzieć, iż Avatar to ogromna marka, to jak nic nie powiedzieć. Jak dotąd franczyza doczekała się może tylko dwóch filmów kinowych, ale za to jakich – oba były ogromnym sukcesem finansowym, a pierwsza odsłona z 2009 roku zebrała łącznie blisko 3 mld dolarów zysku i przez cały czas pozostaje najlepiej zarabiającym filmem w historii kina. Nic więc dziwnego, iż na świecie ma wielu fanów, którzy chcieliby zanurzyć się w tym świecie samodzielnie za sprawą gamingowego tytułu. Jak poradził sobie Ubisoft z przeniesieniem świata Avatara na nowe medium? Zapraszam do recenzji.

Premiera Avatar: Frontiers of Pandora to duże wydarzenie dla fanów franczyzy Jamesa Cameroana, a sam chyba mogę się do nich zaliczyć. Zaledwie rok temu oglądałem w kinie drugą odsłonę Avatara, na którego naprawdę mocno czekałem. W końcu Cameron kazał nam czekać kawał czasu od pierwszej odsłony. Choć filmy o niebieskich tubylcach z Pandory nie bały w żadnym wypadku rewolucyjnymi dziełami, to osobiście mam sentyment do serii. Do dziś pamiętam, jakim wydarzeniem była premiera Avatara w 2009 roku i jak bardzo chciałem zobaczyć tę rewolucyjną technologię 3D na sali kinowej. Niestety wtedy nie miałem takiej możliwości. Dopiero kilka lat temu, gdy pierwsza cześć ponownie trafiła do kin, w końcu spełniłem swoje młodzieńcze mini marzenie – jak dla mnie, do dziś to 3D wypada naprawdę dobrze, więc nie były to tylko nadmuchane zachwyty. Istota Wody przyniosła za to kolejny przeskok technologiczny, zwłaszcza w postaci perfekcyjnego CGI, dzięki czemu wizualnie Cameron ponownie zachwycił, dostarczając prawdziwą ucztę dla oka.

Fot. Screeny z gry Avatar: Frontiers of Pandora

Jak widać, twórcy z Massive Entertainment mieli przed sobą nie lada wyzwanie, bo choć seria nie wszystkich zachwyciła, to obraz zaprezentowany prze Jamesa Camerona bez wątpienia przykuwał uwagę i wiele osób miało spore oczekiwania w kwestii pierwszej gry z tego uniwersum. W jaki więc sposób mieliby sprostać oczekiwaniem fanów? Po spędzeniu z grą trochę czasu, da się zauważyć, iż obrali ścieżkę Camerona – czyli „patrzcie i podziwiajcie, ale nie zadawajcie wielu pytań, okej?”. Avatar: Frontiers of Pandora ma bowiem dużo do zaoferowanie w kwestiach wizualnych oraz w szczegółowości świata przedstawionego, ale niestety o ciekawej fabule można zapomnieć już po pierwszych dwóch godzinach zabawy.

Historię rozpoczynamy osiem lat przed wydarzeniami przedstawionymi w pierwszej części filmu. W tym okresie ZPZ (Zarząd Pozyskiwania Zasobów) aktywnie przystępuje do przejmowania naturalnych zasobów Pandory oraz angażuje się w walkę z tubylcami o kontrolę nad terytorium. Najeźdźcy porywają dzieci Na’vi oraz szkolą ich w celu walki po stronie ludzi. Jedno z tych dzieci staje się bohaterem gry, nad którym ostatecznie przejmujemy kontrolę. Wcześniej dostajemy jednak spory timeskip, bo aż piętnastoletni. Nasz dorosły już bohater budzi się na Pandorze, a niedługo dołącza do ruchu oporu przeciw najeźdźcom z ZPZ, którzy ponownie chcą przejąć urodzajne w surowce tereny. Choć Frontiers of Pandora dzieje się w tym samym czasie co Istota Wody, to nie spotykamy bohaterów sequelu Camerona. Akcja dzieje się bowiem w innym regionie, a my poznajmy zupełnie inne plemiona. Daje to twórcom pole do popisu na zaprezentowanie nowych, zróżnicowanych Na’vi.

Niestety tylko w teorii wygląda to tak dobrze. Już na samym początku gry możemy się domyślić, w jakim kierunku zmierza historia. To bardzo proste – bo skoro mamy walczyć z ZPZ, to trzeba po prostu zniszczyć wszystkie ich bazy czy inne punkty wydobycia surowców. A wszystko co dzieje się pomiędzy, jest nam tak bardzo, bardzo obojętne. Co kilka godzin gry, po ukończeniu odpowiednich wątków fabularnych, odblokowujemy kolejne obszary mapy, a tam spotykamy nowe plemiona. Jak wspominałem wcześniej, jest tu duży potencjał do zaprezentowania nam nowych postaci, ich zachowań, unikatowości klanów, zależności między innymi plemionami, itp – niestety nic z tego tu praktycznie nie występuje. Postacie i plemiona gwałtownie nam się zlewają i nie wnoszą nic nowego do historii. Niestety jest tu przepaść względem tego, co mogliśmy znaleźć w niedawnym Horizon Forbidden West. W Avatarze wszystko sprowadza się do eliminowania kolejnych baz ZPZ, a cała reszta została potraktowana po macoszemu. Dopiero pod koniec gry dzieje się coś innego, jednak to zdecydowanie za mało.

Na szczęście Avatar: Frontiers of Pandora to gra z dużym otwartym światem, więc ten nie do końca angażujący główny wątek nie musi przekreślać całego tytułu. Świat, który możemy tu zwiedzić, zdecydowanie ma wiele dobrego do zaprezentowania. Po pierwsze teren jest naprawdę rozległy. Zwiedzenie każdego zakątka wymaga od nas dobrych kilkudziesięciu godzin zabawy, mimo iż sam główny wątek możemy ukończyć w około 15 godzin. Frontiers of Pandora to także bardzo dopracowany u zróżnicowany biom, który skrywa przed nami ogrom sekretów. Fani filmów będą zachwyceni odkrywaniem kolejnych roślin i zwierząt, czytaniem o nich informacji oraz zbieraniem z nich surowców. Jest tu tego cała masa. Ten świat po prostu aż tętni życiem, co idealnie oddaje ducha Pandory Jamesa Camerona. No i mamy jeszcze całkiem fajnie działający system dnia i nocy oraz zmiennej pogody, co też ma wpływ na faunę oraz florę. Do tego całość wygląda po prostu przepięknie i zachwyca szczegółowością. Na PS5 w trybie jakości trudno było oderwać oczy od widoków. Zwłaszcza nocne eskapady mają tu swój niezaprzeczalny urok – piękna fluorescencyjna roślinność. A podziwianie tego jeszcze z lotu ptaka, a dokładnie z grzbietu Ikrana, to już istny kosmos.

Fot. Screeny z gry Avatar: Frontiers of Pandora

Ale czy duży i wypełniony zawartością świat to tylko same plusy? Oj, niestety nie. Już w pierwszych godzinach gry dał mi się on we znaki. Na początku nie możemy sobie jeszcze wszędzie polecieć, a musimy biegać z buta i do tego szukać wielu rzeczy trochę po omacku. Twórcy nie chcieli zawsze prowadzić nas za rączkę, przez co niekiedy musimy trochę pobłądzić, aby znaleźć adekwatny cel. Przy rozległych terenach potrafiło to trochę wyprowadzić z równowagi. Zamysł może fajny, ale przydałyby się jakieś bardziej przejrzyste wskazówki, a tego zabrakło. Co więcej, ja lubię otwarte światy, ale jeżeli aktywności poboczne są tylko opcjonalne. Niestety tu jesteśmy dość mocno zmuszani do wykonywania misji pobocznych czy inny aktywności. Misje fabularne bowiem dość gwałtownie stają się dość dużym wyzwaniem, więc bez żmudnego gridnowania się nie obejdzie. Ulepszać postać możemy głównie dzięki nowym strojom czy broniom oraz umiejętnościom zdobytym w „kwiatowych” punktach rozrzuconych po mapie. Dlatego trzeba naprawdę sporo zwiedzać.

A jak wypada tu walka? Twórcy dość wyraźnie dają nam możliwość walki na dwa sposoby – poprzez skradanie się lub walkę na otwarty ogień. Pod konkretną ścieżkę możemy też ulepszać nasze zdolności. Walkę bezpośrednią da się prowadzić przede wszystkim poprzez łuki, włócznie czy broń palną. Te bardziej prymitywne bronie świetne sprawdzają się do walki ze zwierzętami (możemy celować w słabe punkty i zdobywać lepiej zachowane surowce), a pistolety i inne pukawki lepiej eliminują ludzkich i opancerzonych przeciwników. Co do systemu strzelania – ten prostu jest i tyle, nie daje większej satysfakcji. W teorii skradanie w Frontiers of Pandora ma więcej sensu. Przeciwnicy są bowiem dość wytrzymali i otwarte pranie się po ryjach gwałtownie kończy się źle. Szkoda jednak, iż skradanie jest nudne, mamy mało przydatnych mechanik i nie dostajemy praktycznie żadnych urozmaiceń. Ostatecznie ja wolałem jednak trochę pozwiedzać, ulepszyć postać ile się da i potem sprawnie rozwalić przeciwników niczym Rambo – może mało subtelnie, ale jeżeli zwiedzanie świata gry sprawia Wam frajdę, to ostatecznie i tak staniecie się naprawdę potężni.

Avatar: Frontiers of Pandora stanowi ambitne przedsięwzięcie, które przyciąga uwagę swoim imponującym otwartym światem, wizualnym pięknem Pandory i zróżnicowanym biomem. Mimo to gra boryka się z kilkoma istotnymi problemami, które mogą wpływać na przyjemność z rozgrywki. Świat gry jest rozległy i pełen fascynujących szczegółów, co stanowi mocny punkty produkcji. System dnia i nocy, zmiennej pogody oraz różnorodność fauny i flory również dodają głębi, oddając ducha filmowego pierwowzoru. Co do samej fabuły, gra niestety nie spełnia oczekiwań, koncentrując się głównie na schematycznych zadaniach. Postacie i plemiona, choć miały potencjał na wprowadzenie powiewu świeżości do historii, gwałtownie zlewają się w jedną masę, pozostawiając wrażenie monotoniczności. Walka w grze, choć oferuje różnorodność opcji, również nie zachwyca. System strzelania jest przyzwoity, ale nie dostarcza wielkiej satysfakcji, a mechanika skradania okazuje się nudna i pozbawiona innowacyjności.

Czy w takim razie warto zagrać w Avatar: Frontiers of Pandora? Dla mnie sprawa jest prosta – jeżeli lubicie otwarte światy i macie chęć spędzić w Avatarze dziesiątki godzin na eksploracji i zgłębianiu licznych ciekawostek dla fanów uniwersum, będziecie bawić się tu naprawdę dobrze. Jednak jeżeli liczycie na wciągający, nowatorski gameplay oraz doznania związane z fabułą, to niestety możecie się srogo zawieść.

Ilustracja wprowadzająca: materiały prasowe

Idź do oryginalnego materiału