Atticus Crowe and the Voodoo Witch #01 (scenariusz: Adrian Liput, rysunki: Dawid Malik, wydawnictwo yelly.studio, 2025)

deathtothezins.blogspot.com 17 godzin temu

Twórcy nie kłamali. Pierwszy zeszyt o wiedźmie voodoo można czytać bez znajomości wydanego dwa lata temu prologu.

Akcja zaplanowanej na trzy zeszyty opowieści toczy się na terenie dziewiętnastowiecznej Luizjany. Okładka zdradza wszystko, czego można się spodziewać w środku. Ubrany w prochowiec rewolwerowiec, szamańsko umalowana kobieta trzymająca w ręku zasuszoną głowę, jakieś indywiduum w krzywym grymasie oraz mnóstwo czaszek na dole sugerują miszmasz gatunkowy westernu, fantastyki i horroru. Ale to chyba nic dziwnego dla stanu, na terenie którego w kulturalnym tyglu pomieszały się wpływy francuskie, angielskie, haitańskie i azteckie!?

Zeszyt pierwszy, jak to mają zeszyty pierwsze w zwyczaju, kładzie podwaliny pod świat przedstawiony. I tu chwała Adrianowi Liputowi jak łebsko wprowadził do opowieści nie tylko głównych bohaterów, ale też jak zarysował główną intrygę. Historia zaczyna się od enigmatycznego flashbacku, w którym poznajemy głównego bohatera, rewolwerowca Atticusa Crowe'a. Owe wydarzenie mocno wpłynęło na jego późniejsze decyzje. Gdy wracamy do teraźniejszości, widzimy go podczas misji, którą zgodził się wykonać dla pewnej kobiety. Tajemniczej kobiety oczywiście; choćby nie wyjawiła mu swojego imienia, jedynie przekazała szczątkowe informacji gdzie ma się udać i co zrobić. Wraz z rozwojem wydarzeń, Adrian dorzuca kolejne cegiełki z informacjami, dzięki którym cała intryga nabiera zrozumiałego sensu. Czego nie można zarzucić Liputowi to toporności w odsłanianiu tajemnicy. Scenarzysta czyni to w sposób naturalny - nowe szczegóły zostają ujawnione w sposób logiczny, gdy nadarza się ku temu sytuacja. Jako czytelnicy nie wiemy nic więcej niż Atticus - dowiadujemy się stopniowo o co chodzi w całej eskapadzie i czemu właśnie Crowe został wybrany do tej misji.

By zbytnio nie spoilerować - to pozycja must-have dla tych, którzy zaczytywali się w Szóstym rewolwerze Cullena Bunna i Briana Hurtta. A więc dostajemy uderzeniową dawkę magii, mnóstwo nieumarłych, bądź ciężkich do zabicia bytów, solidną dawkę voodoo (to nie spoiler, tytuł skądś się wziął) oraz last but not least dużo pif-paf z luf broni palnych. Krew się leje, ektoplazma dymi aż miło, trup pada gęsto... ale to nie horror. To łotrzykowski, pełny groteskowego humoru komiks o... ratowaniu świata przed nadnaturalną zagładą. Co jak to, ale chyba w żadnej innej historii nikt podczas knajpianej awantury nie dostał plaskacza z krokodyla!

Liput nie stara się być elokwentny. Wszystkie postacie zostały nakreślone grubą kreską. Crowe - awanturnik, gbur i zabijaka, ale w duszy mocno skrzywdzony człowiek. Jazz - kobieta z istotną misją, ale wzbudzająca nieuzasadniony strach wśród lokalsów. Remy, jak przystało na szeryfa - prawy i szlachetny. Główny villian jest przerysowanie zły, z pretekstowymi motywacjami czynienia okropności. Wątek romantyczny został napisany tak łopatologicznie, iż bardziej nie można. Choć akurat to jego dotyczy najlepsza linia dialogowa. - Za wcześnie? - Taaaa. A wspominam o tym dlatego, iż Atticus Crowe and the Voodoo Witch stoi dialogami. Adrianowi potrzebne były proste, archetypowe postacie, by móc w dymki wlać soczystą dawkę humoru, sarkazmu i zawadiackiej frywolności. Komiks czyta się świetnie - linie dialogowe w wyważonych proporcjach popychają akcję do przodu jak i budują całą otoczkę światotwórczą. Choć nie chcę by ktoś pomyślał, iż historia samym gadaniem stoi. Co to, to nie. Akcja gwałtownie rusza z kopyta, nie ma czasu w dłuższe przestoje, są zwroty akcji a sceny z rozwałkami realizowane są wystarczająco długo by dać satysfakcję każdemu miłośnikowi blockbusterowych fabuł.

Chwalić kreskę Dawida Malika można długo. I robiłem to już przy okazji tekstów o jego innych tytułach. Tak, ten zdolny chłopak jest duchowym dzieckiem Briana Hurtta i Roba Guillory'ego. W jego stylu wszystko jest amerykańskie - groteskowe anatomie (duże nosy rządzą!), klimat Dzikiego Zachodu (tawerna! różnorodność strzelb i rewolwerów!), skłonność do przeginek (siedmiolufowiec!), dynamiczne kadry (szarżujące zombiaki!), cartoonowo-slapstickowe ujęcia, szelmowskość w konstruowaniu scen, pomysłowość w ukazywaniu śmieszno-strasznych kreatur - wstyd przyznać ale najbardziej zapadające w pamięć kadry to te, w których najwięcej krwi i flaków. Są takie... kochane :)

Atticus Crowe and the Voodoo Witch #01 to kawał porządnego, awanturniczego komiksu, w którym można się zatracić. Mimo wielu scen "gore", to cały czas pozycja robiona ze smakiem i z dbałością o interesującą fabułę. Więc trzymajmy kciuki by Liput fabularnie dowiózł w drugim zeszycie, a coraz bardziej rozchwytywany Malik znalazł czas na jego narysowanie. Póki co, jest dobrze. Bardzo dobrze.




Idź do oryginalnego materiału