Mogło być gorzej – to była moja pierwsza myśl po seansie Atlasa. Czułem się jak po zastrzyku. Wyobrażałem sobie trudny do zniesienia ból, tymczasem całkiem sprawnie przeprowadzono do mojej świadomości tę fantastyczno-naukową iniekcję. Sęk w tym, iż film z Jennifer Lopez w roli głównej nie niesie żadnych wymiernych korzyści. Bliżej mu do placebo niż faktycznego lekarstwa, mogącego wnieść coś cennego do gatunku.
Współpraca Jennifer Lopez z Netflixem widać ma się dobrze. Po Matce przyszła pora na kolejny film akcji z udziałem piosenkarki, tym razem podejmujący tematykę rodem z science fiction, choć pozostający w problematyce macierzyństwa. Niech nie zwiedzie was jego tytuł. Tytułowy Atlas to nie żaden Colossus, czy inny super-komputer. To po prostu imię głównej bohaterki, która akurat do komputerów i robotów żywi jawne uprzedzenie. Woli papier, bo jak tłumaczy swym podopiecznym, jego przynajmniej nie da się zhakować. W pewnym momencie zostaje wplątana w misję pojmania niebezpiecznego robota-terrorysty. Nie ma zmiłuj – by unicestwić złe maszyny, bohaterka musi nauczyć się współpracować z tymi, które służą jej pomocą. I przy okazji uporać się ze wspomnieniem własnej matki.
Reżyser filmy, Brad Peyton, to hollywoodzki specjalista od widowisk b-klasy. Dał nam wcześniej San Andreas czy Rampage: Dziką furię z Dwaynem Johnsonem. Dla Netflixa robił też serial Daybreak. Nic z tego nie wybiło się ponad poziom przeciętności. Nie inaczej jest z Atlasem, który idealnie wpisuje się w charakter ostatnich filmów science fiction, tworzonych pod egidą Netflixa. Rebel Moon, Projekt Adam, czy takie kwiatki jak koreańskie Jung_E – zdają się należeć do jednej rodziny, produkcji wybuchowych, kolorowych, acz przy tym silnie kiczowatych. To filmy, które jednocześnie stanowią przykre świadectwa znaku czasów, będące niczym innym jak zapychaczami i tak opasłych bibliotek platform strumieniowych.
Ale trzeba też oddać sprawiedliwość współczesnym, b-klasowym produkcjom, bo prawdę powiedziawszy, gdy w latach 80. wybuchła moda na VHS, która w kontrze do kina wyznaczyła nową linię dystrybucji filmów, dało to początek setkom mało wyrafinowanych produkcji, które do kogoś trafiać przecież musiały. Zmarły niedawno Roger Corman z pewnością powiedziałby na ten temat nieco więcej, gdyż udowodnił, iż robienie takiego kina, może po pierwsze nieść wiele frajdy, a po drugie, może też stanowić cenny warsztat dla twórców.
Jestem przekonany, iż dla nieco przygasłej już gwiazdy Jennifer Lopez, Atlas miał być głównie przestrzenią dla ożywczego doświadczenia. Aktorka nie grała jeszcze w filmie science fiction. Chciała więc pokazać, iż wciąż dobrze wygląda oraz przy okazji, iż wypowiada się, dzięki swej postaci, na współcześnie niepokojący temat. Sztuczna inteligencja i jej koegzystencja z człowiekiem z pewnością budzi dzisiaj więcej pytań niż w latach 80., gdy moda na androidy w kinie rozszalała na dobre. Co zaskakujące, jest kilka momentów w Atlasie, które pobudzają w tym kontekście do myślenia. Jak choćby ten, gdy AI zapewnia J-Lo o tym, iż każda istota ma duszę. Mogłoby się wydawać, iż akurat maszyna będzie mieć na ten temat zgoła odmienne zdanie, ale być może właśnie tak została zaprogramowana, by rozmową z człowiekiem budować w nim poczucie bezpieczeństwa.
Zdecydowanie więcej jest jednak w Atlasie widowiskowej pstrokacizny. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, iż aktorka podczas kręcenia zdjęć nigdy nie widziała światła słonecznego, bo wszystko co dzieje się na ekranie, było kręcone w studiu, a znaczna część materiału została wygenerowana przez grafików. Efekty specjalne są jednak mało realistyczne, maszyny (egzoszkielety) ruszają się wbrew prawom fizyki, są wyraźnie za lekkie. W filmie animowanym by to jeszcze przeszło, ale nie tutaj. Zwłaszcza, gdy Atlas, o zgrozo, odwołuje się momentami do klasyków gatunku. W niektórych scenach-kliszach da się usłyszeć echa Terminatora 2, w innych – Obcego – decydującego starcia. Do Camerona jest Peytonowi daleko. Wypada to trochę tak, jakby twórca ubrał się w jakieś stare, dziurawe łachmany i poperfumował się dla niepoznaki fiolką drogiego zapachu. No niestety, ale tak się ekstraklasy nie sięgnie.
Z innych rzeczy i w telegraficznym skrócie – Simu Liu nie nadaje się do grania czarnych charakterów. Powracający kilkukrotnie zza grobu Abraham Popoola wypadł irytująco, aż chciało się samemu odbezpieczyć granat i umieścić w jego głowie. Postać Marka Stronga została zmarnotrawiona – można było spokojnie oszczędzić pieniądze i dać tę rolę mniej znanemu aktorowi. A Jennifer, cóż, jak Jennifer, ona ma w sobie coś, co sprawia, iż chce się ją lubić, choć czasem utrudnia to jej ego, które jest mniej więcej takich rozmiarów, jak jej pośladki.