Podczas gdy Netflix odtrąbuje kolejny sukces, krytycy robią zbiorowego facepalma nad losem ludzkości. Uznali bowiem, iż „Atlas” to gówno, a antywokeiści dorzucili swoje trzy grosze do całej awantury. Jennifer Lopez bowiem ma być silną, bez sensu babeczką, która ratuje cały świat.
Problem polega na tym, iż ten film to najzwyklejszy na świecie średniak, taki na poziomie 5/10, przynajmniej pod kątem fabularnym. I szczerze mówiąc, to właśnie przebieg całej intrygi jest najsłabszym ogniwem tego filmu. I nie chodzi o to, iż brak tu logiki (bo ona jest i tego się trzymają), a o to, iż twórcy nie zadbali, by „Atlas” wyróżniał się scenariuszowo. Leon Sardarian i Aron Eli Coleite dali takie rozwiązania, by widz zaprawiony w SF mógł przewidzieć 1:1. Te osoby zaś, którym zależy tylko na odpoczynku mózgownicy, dostaną taką rozrywkę. Trochę żałuję, iż „Atlas” poleciał po najoczywistszych tropach, bo to mógł być naprawdę znakomity film. A wielka szkoda, bo mógłby stanowić wspaniały argument dla wokeistów. Widzicie? Da się zrobić dobry film z agendą.
Może i się da, ale to nie ten przypadek. Choć powtórzę jeszcze raz – kilka do tego brakowało.
Atlas (Jennifer Lopez) wraz z ekipą żołnierzy udaje się na jakąś-tam planetę pełną wrogiego AI. Ich zadaniem jest uratowanie Ziemi – zniszczenie wrogiego AI. Zadanko niewątpliwie trudne, skoro wcześniejsze doświadczenia wskazywały na przegraną ludzkości…
Atlas nie jest sama – korzysta z mecha o imieniu Smith (Gregory James Cohan). I teraz tak: nie wiem, czy można mówić o spojlerze, ale w sumie to nie. Bo gdy widz widzi mecha, który mówi, może się bardzo gwałtownie domyślić dalszych konsekwencji. Co ciekawsze – nie psuje to akurat tego wątku. Znaczy się, przyjaźń pomiędzy Atlasem a Smithem jest na tyle realistycznie zaprezentowana, iż pod koniec poczułam wzrusz! I to jest jeden z najmocniejszych punktów filmu.
Drugim z kolei jest Jennifer Lopez, która adekwatnie niesie na barkach cały film. I to nie dlatego, iż inni grają słabo – raczej dlatego, iż 90% czasu ekranowego to ona. I Smith. I podczas tych scen widać, iż Lopez jest utalentowaną aktorką – potrafi grać oczami, naprawdę łatwo uwierzyć w to, iż to Atlas, żywa i cała, a nie jakaś fikcyjna postać. Podobnie chyba zrobił Cohan – co prawda głosowo, i co prawda, nie miał trudnej roli, ale…
No właśnie film chce być filmem psychologicznym, głębokim. Nie udaje mu się przynajmniej w kwestii głębokości, ale już udaje mu się sprawić wrażenie, iż to film o przyjaźni. Co prawda pomiędzy AI a człowiekiem, więc pierwsza myśl foliarki była taka: czy oni chcą nam powiedzieć, iż kooperacja z AI jest OK, iż wygramy? Całkiem sprytne rozegrana partia, Hollywoodzie.
Trzecia sprawa to efekty specjalne. Nie ma się co oszukiwać – na ten film Netflix wydał krocie i to widać od pierwszej sekundy. A jak ktoś lubi przeglądać napisy końcowe, to zobaczy, iż nad stroną wizualną pracowała niemalże armia speców od efektów specjalnych. Mało tego – udźwiękowienie, miksowanie muzyki i inne jej technikalia to także była wymagająca rzecz, przynajmniej wg napisów. Ale widz tego nie usłyszy. To znaczy może tam zagra kilka przyjemnych dźwięków, ale nie ma nic, co by zapadło w pamięć. Zresztą chyba film leci na kilku dźwiękach, żeby nie powiedzieć piosence xD.
Widząc gromy, jakie spadły od krytyków na „Atlas” spodziewałam się znacznie gorszego kina, niemalże paździerzowego. Okazało się jednak, iż netflixiarzom dostarczono całkiem przyjemny dla oka obraz, który jest tak przeciętny, iż niemalże nudny. A w związku z relacją Atlas-Smith, to powiem tak: zdecydujcie sami, czy chcecie na „Atlas” poświęcić dwie godziny swego cennego życia.