Aryjska kolonia w sercu dżungli? „Lamaland” poruszy na Nowych Horyzontach

polityka.pl 1 tydzień temu
Zdjęcie: mat. pr.


Chciałem napisać historię Kaina i Abla, ale nie u zarania świata, a u jego kresu – mówi Pablo Sigg, reżyser filmu „Lamaland”, który zostanie pokazany na festiwalu Nowe Horyzonty w ramach sekcji „Lost Lost Lost”. JAKUB DEMIAŃCZUK: Poznał pan braci Schweikhartów podczas pracy nad dokumentem „Der Wille zur Macht”, który realizował pan w Paragwaju. Kiedy zdecydował pan, iż chce z nimi ponownie pracować przy projekcie „Lamaland”?
PABLO SIGG: Szczerze mówiąc, zajęło to bardzo dużo czasu. choćby ukończenie wszystkich trzech części „Lamaland” trwało dłużej, niż zakładałem. Żeby opowiedzieć tę historię, muszę się cofnąć jeszcze dalej, do początku lat 2000., gdy zacząłem robić research na temat Elisabeth Nietzsche, siostry Friedricha Nietzschego. Wraz z mężem Bernhardem Försterem, niemieckim nacjonalistą i antysemitą, wyjechała pod koniec XIX w. do Paragwaju, gdzie chcieli założyć aryjską kolonię Nueva Germania. Projekt okazał się do pewnego stopnia niewypałem, Förster popełnił samobójstwo, a Elisabeth wróciła do Europy, ale resztki kolonii przetrwały do dziś.

Chciałem to zobaczyć na własne oczy, pojechałem tam w 2010 r. tylko z niewielką kamerą wideo. Spotkałem mieszkańców, w tym braci Friedricha i Maxa Josefa Schweikhartów, żyjących w całkowitej izolacji. Niemal w ogóle nie mieli kontaktu ze światem poza kolonią.

Jak udało im się przetrwać w takim odosobnieniu?
130 lat temu ta izolacja wynikała przede wszystkim z przyczyn ideologicznych, Niemcy nie chcieli mieć żadnego kontaktu ani z miejscową ludnością, ani z innymi przybyszami z Europy. Kolejne pokolenia dorastały w tej izolacji. Ludzie przyzwyczaili się do takiego życia. Teraz to ich wybór. Kolonia, której początek dała Elisabeth Nietzsche, to dzisiaj miejsce w stanie rozpadu, ekstremalnie biedne, a to też pogłębia odosobnienie. Nie mieści się w samym mieście Nueva Germania, które leży na północy Paragwaju, tylko jeszcze głębiej na południe od osady, w dżungli. Tam mieszkają niemal wyłącznie potomkowie niemieckich osadników.

Na początku spotkania ze mną sprawiały im trudność. Musiałem ich do siebie przekonać, chyba ciekawość skłoniła ich do współpracy. Nigdy nie widzieli kamery wideo. Nigdy choćby nie widzieli żadnej projekcji filmowej. Mówiąc wprost, to był dokument, w którym filmowałem ludzi jak zwierzęta. jeżeli chcieli podejść do kamery, pozwalałem na to, jeżeli nie, to obserwowałem ich życie z dystansu. Niczego nie narzucałem, o nic nie prosiłem. Powstał dokument obserwacyjny, ale ja nie jestem i nie czuję się dokumentalistą, chciałem opowiedzieć o tym świecie inaczej.

Stąd prosta droga do „Lamaland”.
Tak, ale moje podejście było już zupełnie inne. Schwekhartowie już mnie znali, a ja traktowałem ich jak zawodowych aktorów, którzy musieli trenować swoje rzemiosło. Robiliśmy próby, ćwiczyliśmy, pracowaliśmy z normalną, dużą kamerą filmową, choćby jeżeli ekipa była ograniczona do minimum. Miałem bardzo precyzyjnie rozpisany scenariusz, moi bohaterowie wiedzieli, dokąd zmierza ta opowieść. A ponieważ „Lamaland” był podzielony na trzy części, praca nad każdą z nich wymagała innego podejścia. Pierwsza była nakręcona w kolorze, kolejne dwie w czerni i bieli. To już była profesjonalna produkcja filmowa, a Schweikhartowie naprawdę polubili pracę na planie.

Między premierami kolejnych części, zwłaszcza „Szatanem” (2018) a „Tańcem śmierci” (2023) i „Rajem” (2024), była dość długa przerwa. Czy zmieniła pańskie podejście do całości?
Nie, „Lamaland” był wymyślony jako kompletna opowieść. Przerwa wynikała przede wszystkim z długiego procesu montażu, potem przyszła pandemia i sporo rzeczy nie mogło się wydarzyć. Mój plan zakładał, iż pokażę cały film na festiwalu w Rotterdamie w 2021 r., ale wtedy była kolejna fala covidu, impreza została odwołana czy też odbywała się online, a ja stwierdziłem, iż wykorzystam ten czas, by jeszcze lepiej dopracować montaż. Ponadto był to drogi projekt, trudny do sfinansowania nie tylko ze względu na podróże, ale także dlatego, iż kręciłem na taśmie filmowej, a nie kamerą cyfrową.

Czytaj też: Juliusz Machulski dla „Polityki”: Film świata nie zmieni. Zadałem sobie pytanie: „A kiedy żyć?”

„Lamaland” to film pięknie sfotografowany, zbudowany z długich, często niemal statycznych ujęć. Pierwsze sceny z „Szatana” przypominają obrazy Caravaggia. Czy czuje się pan w jakiejś mierze malarzem?
Raczej nie, mam holistyczne podejście do kina. Obrazy są ważne, ale służą przede wszystkim narracji. Bardzo szczególnej, bo wymagającej czasu, wolnej. Ale oczywiście przykładam wielką wagę do warstwy wizualnej, zwłaszcza iż to film pozbawiony dialogów, więc opowiadam obrazem, dźwiękiem, upływem czasu.

W całym czterogodzinnym filmie pada – poza szumem z radia gdzieś w tle – tylko jedno słowo. Ale dźwięk i muzyka odgrywają tu niebagatelną rolę. Jak pracuje pan nad warstwą dźwiękową swoich filmów?
Od dawna blisko współpracuję z japońskim dźwiękowcem i kompozytorem Shimą Hideo, wspólnie zastanawialiśmy się, jak powinien brzmieć taki film jak „Lamaland”. Później na planie nagrywałem wiele dodatkowych dźwięków z otoczenia, z dżungli. To była baza, na której opierał się Shideo przy montażu dźwięku, ale także przy komponowaniu muzyki. Czasami uzupełniam ją innymi kompozycjami, które moim zdaniem pasują do opowieści, np. muzyką Richarda Wagnera.

Otwiera pan „Lamaland” informacją o historii Nueva Germania, ale później już się pan do niej nie odwołuje. A jednak wydaje się, iż filmowy konflikt braci Schweikhartów jest dziedzictwem tej ponurej przeszłości.
Pisząc scenariusz, myślałem o Schweikhartach jak o Kainie i Ablu – nie u zarania świata, ale u jego schyłku. Chciałem zrobić coś w rodzaju epopei wpisanej w historię końca konkretnej społeczności. Interesowały mnie też relacje między braćmi, ich uzależnienie od siebie, ale także dzielące ich antagonizmy. Na tym budowałem swoją opowieść.

Oczywiście odbija się gdzieś tam relacja między Elisabeth Nietzsche i Freidrichem, który odcinał się od antysemickich, skrajnych poglądów siostry do tego stopnia, iż nie przyszedł na jej ślub. To wprowadzenie na początku filmu ma dać widzom jakieś ramy czasowe, ale oczywiście ważne było dla mnie to, żeby uświadomić publiczności, iż Schweikhartowie to ostatni potomkowie aryjskiej osady, utopii, która okazała się klęską.

Czytaj też: Film, jazz i dziewczyna. Za legendarnym koncertem stała ona. Sukces poprzedziła seria wpadek

Zastanawiam się, czy „Lamaland” można wpisać w szerszy historyczny i kulturowy kontekst Ameryki Południowej jako miejsca, w którym upadały utopijne marzenia. To przecież nie tylko Nueva Germania, ale także późniejszy projekt Henry’ego Forda, czyli brazylijska Fordlândia, która również po paru latach okazała się nieporozumieniem. Albo szalone pomysły kauczukowego barona Carlosa Fitzcarralda, które zainspirowały film Wernera Herzoga.
Myślę, iż to był fenomen typowy dla czasów kolonialnych, to szaleństwo Europejczyków, którzy wierzyli, iż mogą zagarniać ziemię i mieli tanią siłę roboczą. Dla mnie ważniejszym aspektem było to, iż projekty takie jak Nueva Germania zwiastowały narodziny nazistowskich Niemiec. Z dzisiejszej perspektywy wydają się jakiegoś rodzaju testem, makietą. Widać wyraźnie, iż symbolizowały to, co dopiero nadejdzie.

Na festiwalu Nowe Horyzonty „Lamaland” zostanie pokazany w sekcji „Lost Lost Lost” i wydaje mi się to szczególnie symboliczne ze względu na treść filmu i jego osobność. Pańska twórczość bywa porównywana do tego, co robią Herzog i Béla Tarr, ale „Lamaland” to dzieło, które niczym jego bohaterowie istnieje gdzieś na granicy poznanego świata filmowego.
Kino jest dla mnie tajemnicą. Lubię filmy, które z biegiem czasu wcale nie stają się bardziej oczywiste. Szansa na odkrywanie ich sekretów jest czymś wspaniałym. Sam też chciałbym, żeby publiczność traktowała mój film jak obiekt do odkrycia. Obiekt, który w jakiś sposób na widzów wpłynie, będzie na nich oddziaływał. To im zostawiam odkrywanie jego znaczeń. Wierzę, iż każde dzieło sztuki może być takim obiektem. Każde ma swoją drogę: albo zapisze się na stałe w historii, albo ostatecznie umrze, przepadnie. Moim zdaniem to jest esencja, prawdziwa natura sztuki.

***

Pablo Sigg – meksykańsko-szwajcarski reżyser, scenarzysta, operator filmowy. Debiutował dokumentem „Der Wille zur Macht” (2013), później nakręcił film „I, of whom I Know Nothing” (2014), którego bohaterem był John Calder, wydawca i przyjaciel Samuela Becketta. Nad projektem „Lamaland” pracował ponad dziesięć lat. Pokaz na Nowych Horyzontach to światowa premiera pełnej, czterogodzinnej wersji – po raz pierwszy zgodnej z pierwotnym artystycznym zamysłem reżysera. Pablo Sigg przyjedzie także do Wrocławia i spotka się z widzami po seansach 18 i 20 lipca.

Idź do oryginalnego materiału