Miniony rok zapisze się w historii. Obserwujemy zmierzch wysokobudżetowego kina, jakie znaliśmy do tej pory. Liczne klapy finansowe i wyraźny spadek jakości kontynuacji największych hollywoodzkich franczyz, w tym kina superbohaterskiego, to jedne z wielu symptomów występującego problemu. W tych realiach sequel Aquamana zdaje się przypieczętowaniem losu komiksowych uniwersów w obecnej formie.
Aquaman i Zaginione Królestwo już na wczesnym etapie produkcji okazał się filmem trudnym i kłopotliwym do zrealizowania. Choć prace na planie miały rozpocząć się już w 2020 roku, konieczne było przesunięcie tej daty o ponad rok przez pandemię. Wówczas jeszcze film miał być częścią stałe rozwijającej się całości, rozbudowując relacje członków Ligi Sprawiedliwości. Wraz z wygaszaniem uniwersum DC po tych planach nie ma już śladu, przez co scenariusz przepisywano wielokrotne. W międzyczasie odbył się również głośny medialny proces Johnny’ego Deppa i Amber Heard, więc prowadzenie jakiejkolwiek kampanii marketingowej było skrajnie utrudnione.
Na pewnym etapie pytanie „jak ten film poprawić?” na stałe zastąpiło „jak zatrzymać tę karuzelę nieszczęść?”. Jakby tego wszystkiego było mało, producentom na głowę spadł strajk aktorów i scenarzystów w połowie roku 2023. Te wszystkie czynniki przyłożyły się do niewątpliwego osiągnięcia, jakim jest najkrótsze okienko między pierwszym zwiastunem kinowym a ostateczną premierą filmu, które wyniosło nieco ponad miesiąc. I patrząc na efekt końcowy, to raczej wyszło to na korzyść.
Ten przydługi wstęp był konieczny, żeby choć w minimalnym stopniu wytłumaczyć to, co tam się adekwatnie powyrabiało na etapie tworzenia scenariusza. Bo ciężko tu choćby mówić o konsekwentnej historii. To jest zlepek pomysłów ze storyboardów połączonych ze sobą profesjonalną techniką słomki i papierowej kulki – w który trafi kulka, ten będzie następny. Historia nieustannie przeskakuje między dwoma stronami konfliktu Aquamanem i Czarną Mantą.
Pierwsza część filmu jest nudna i wlecze się niemiłosiernie. Na każdym kroku pokazuje jakie to obecne życie króla Atlantydy jest uciążliwe. Nie jest on w stanie pogodzić rządzenia państwem (czego w sumie i tak nie robi, bo zasypia na obradach) i wychowywania dziecka, które stale go obsikuje. Ten żart chyba wydawał się twórcom ważny, bo powraca co najmniej cztery razy, dlatego nim wspominam.
Druga połowa natomiast, dla kontrastu, jest przedstawiona maksymalnie zdawkowo i pośpiesznie. Przeskakujemy między wątkiem ogarniętego rządzą zemsty Davida Kane’a (Yahya Abdul-Mateen), a wątkiem doktora Stephena Shina (Randall Park) przytłoczonego wyrzutami sumienia. Kane po dotknięciu trójzębu z zamierzchłych czasów oddaje się w pełni starożytnemu bytowi, który obiecuje pomóc mu dokonać zemsty. W zamian oczekuje jedynie pomocy w unicestwieniu wszelkiego życia na Ziemi. Jest to pretekstowa i do bólu przewidywalna część filmu. Aczkolwiek daje przynajmniej nadzieję na pomysłowe rozbudowanie podwodnego świata o dotychczas nieznane, mroczne królestwo. Niestety potęguje to tylko ostateczne rozczarowanie.
Wyłaniające się z lodowej pokrywy siódme królestwo Atlantydy jest niczym innym jak zamkiem Nekropolii z serii Heroes of Might and Magic. Za to główny villain okazuje się wierną kopią Lich Kinga z uniwersum Warcrafta. Odróżnić go można jedynie dzięki narzuconemu zielonemu filtrowi i kompresji do 240p. Te dwa przywołane przykłady oddają niemal całość drugiego i trzeciego aktu filmu. Co kilka minut łapiemy się na tym, iż oglądamy nic innego jak leniwie przepisaną pracę domową od innych twórców, którzy zrobili wcześniej to samo, tylko lepiej. Możemy się spierać, iż cała popkultura opiera się na remiksowaniu szeroko znanych tropów. Byłbym choćby w stanie się zgodzić, gdyby nie fakt, iż brak jakiegokolwiek zaangażowania w historię wywołał u mnie mimowolne skupianie się na tym aspekcie bardziej niż to potrzebne.
Zobacz również: Popkowy Poradnik Prezentowy, czyli jakie popkulturowe prezenty sprawić bliskim pod choinkę?
Aktorzy robią, co mogą, żeby sprzedać tę historię najlepiej, jak się da. Ich trud jest jednak daremny. Cała relacja braci oparta jest na rzucaniu one-linerowych docinek rzucanych do siebie nawzajem. Z kolei punkt zwrotny z dogryzania do współpracy następuje znikąd. Nie jest też podbudowany niczym więcej niż jedną, góra dwoma kilkuzdaniowymi rozmowami. A to wciąż jest największy rozwój postaci, jaki możemy zaobserwować w całym filmie. Reszta bohaterów została sprowadzona do roli narzędzi fabularnych. Potężna Mera dwa razy zrobi wir wodny na ekranie, a na resztę filmu zostaje uziemiona śmiercionośnym promieniem. Ojciec Aquamana snuje się we wszystkich swoich scenach i odstawia jedynie pełnoetatową nianię. Król Nereus natomiast wciąż tylko przypomina o przewinach Orma przy każdej możliwej okazji. Nie wiadomo w sumie po co, bo po jednej wspólnej scenie akcji jego podejście zmienia się o 180 stopni.
Resztę bohaterów równie dobrze mogliby zastąpić szeregowi, bezimienni wojownicy i sens pozostałby taki sam. Na czele z głównym złoczyńcą, Kordaksem, zapowiadanym przez większość filmu. Ten po złamaniu starożytnej klątwy jest na ekranie może 30 sekund, po czym eksploduje przebity trójzębem.
Mimo wszystko najgorszym aspektem jest strona wizualna. Problem z presją wywieraną na branżę VFX jest w Hollywood zjawiskiem powszechnym. Co więcej, zostało ono zapoczątkowane przez taśmowo produkowane filmy superbohaterskie, w których to jakość efektów w ostatnich latach pozostawia wiele do życzenia. Trudno jednak o taryfę ulgową, gdy budujemy na tak znakomitym fundamencie, jakim był pierwszy Aquaman. Nazwisko Wana pozostało, choć trudno tu odnaleźć jego styl. Nie ma go w bezlitośnie pociętych scenach pojedynków. Próżno go szukać również w wielkoskalowych starciach armii, którym bliżej do 90’sowych filmów sci-fi niż do efektu inwestycji 205 mln dolarów.
Aquaman i Zaginione Królestwo to niechlubny relikt powoli przemijającej epoki bezrefleksyjnego dojenia franczyz komiksowych. Efekt wielu perturbacji produkcyjnych i zewnętrznych problemów okazał się zwyczajnie męczącym doświadczeniem kinowym. Ten produkt filmopodobny dowodzi wyraźnie, iż obecna formuła przestała się sprawdzać zarówno od strony twórców, jak i widzów. Pozostaje jedynie liczyć, iż okres spowolnienia pozwoli na ponowne przemyślenie strategii i powrót lepszej jakości, niż ta serwowana nam przez ostatnie 12 miesięcy. Na ten moment jednak, o ile chcecie odświeżyć sobie kultowe sceny z Władcy Pierścieni, Króla Lwa czy Piratów z Karaibów, lepiej sięgnąć po oryginalne produkcje niż po byle jaką, leniwą sklejkę popkulturowych nawiązań, próbującą udawać pełnometrażowy film.
Źródło obrazka głównego: Warner Bros. Polska