Najnowsza część Człowieka-Mrówki dzisiaj weszła do kin. Film otwiera nową fazę MCU i, jak się przynajmniej zdawało, da nam nowy początek. Jakiś rodzaj świeżego startu po ostatnich niezbyt udanych produkcjach. Trailery zapowiadały jazdę bez trzymanki i antagonistę, który będzie godnym następcą Thanosa. Jak to wypadło finalnie? Nie mam zamiaru bez potrzeby ukrywać, iż podtytuł filmu powinien brzmieć raczej: Szambomania. I zaraz wytłumaczę dlaczego. Aby to zrobić, niestety kilku drobnych spoilerów nie dam rady uniknąć.
Od czasu Endgame nie dzieje się najlepiej w Kinowym Uniwersum. Zupełnie tak jakby wraz ze śmiercią Iron Mana i Thanosa umarło coś więcej. A tym więcej jest koncepcja. Cholernie spójne jak dotąd uniwersum, w którym wszystkie klocki do siebie pasowały i jak się finalnie okazało zmierzały w jednym określonym kierunku wciąż budzą pewien szacunek, u niektórych choćby podziw. Bo trzeba przyznać, iż mimo kilku potknięć cała Infinity Saga to było naprawdę coś. Wiadomym jest, iż poprzeczka była zawieszona wysoko, tak samo jak oczekiwania miłośników tego kina.
Jednak nikt się nie spodziewał, iż to co wyszło później będzie tak rażąco odstawać od wypracowanego poziomu. Widać to w każdej kolejnej produkcji. Saga z Thanosem miała to do siebie, iż w następnym filmie było więcej i lepiej. Teraz mamy odwrotną sytuację. Im dalej w las, tym gorzej. Z każdym tytułem uświadamiam sobie, iż uniwersum umiera w straszliwie bolesnej agonii. Zamiast uciąć temu łeb, twórcy i włodarze przypalają MCU na wolnym ogniu myśląc, iż przygotowują nam jakieś pyszne danie, w rzeczywistości pichcąc gówno.
Dlaczego najnowszy Ant-Man jest tego idealnym przykładem? Może zacznijmy od tego, jak tragicznie nieoryginalny jest ten film. Stanowi jedną wielką kalkę ogromu motywów, schematów i charakteryzacji z kultowych produkcji science-fiction. Tyle iż zrobionych na studenckim budżecie. Gdybyście wsadzili do blendera Diunę z 1984 roku, Gwiezdne Wojny, Star Treka, Tron, i jeszcze parę innych znanych tytułów a potem włączyli maksymalne obroty, to po paru minutach mielenia wyszedłby Wam pewnie efekt podobny do najnowszej produkcji MCU. Ant-Man i Osa: Kwantomania to niestrawny, nieudany i biednie wyglądający miks wielu schematów i pomysłów, dowodzący, iż twórcy nie wiedzieli co pokazać, więc chcieli pokazać ABSOLUTNIE WSZYSTKO. Tylko w zasadzie, po co? Rozumiem, iż chcieli zrobić barwny i atrakcyjny świat. To po części im wyszło. Ale bezczelna, nieudana kopia razi zbyt mocno w oczy, by widz mógł się tą wielobarwnością cieszyć.
Kicz wylewa od pewnego momentu dosłownie wylewa się z ekranu. I nie dotyczy to jedynie wyżej wymienionych elementów scenerii i wizualnych efektów. Kiczowate są dialogi, kiczowate są postacie i dramatyczne wątki a’la rewolucyjne i niepodległościowe. Najgorsze jest to, iż na każdym kroku widać, iż to mogło być zrobione duuużo lepiej. Dużo strawniej.
W kwestii samych postaci to w większości nie ma zaskoczenia. Scott Lang wciąż jest zabawny, i tu mówię poważnie. Elementy humorystyczne w jego wykonaniu to chyba najjaśniejszy punkt programu. Paul Rudd po raz kolejny świetnie wpasowuje się w charakter postaci. Przy tych wszystkich żarcikach widać ewolucję bohatera. Hope, a.k.a. The Wasp, jest w sumie taka sama jak w poprzednich filmach. Tylko mniej harda. Ale to też dlatego iż postać strasznie ograniczono – mimo iż jest w tytule, na ekranie prawie nie zwracamy na nią uwagi. Podobnie ograniczono udział w imprezie Michaela Douglasa, bardziej skupiając się na matce Hope, granej przez Michelle Pfeiffer. Ona wprowadza nas w ten świat, bardzo niechętnie i opornie co prawda. Jednak jej postać stanowi niejako oś fabuły, która wprowadza nas w clou całego motywu w filmie.
Ciężko mi jest oceniać ciekawość postaci i ich jakość. Mam wrażenie, iż wszystko co z nimi nie tak wynika nie z gry, czy pracy aktorów, ale z tragicznego scenariusza, który aż tonie w morzu sztampowych, żenujących tekstów. Pseudopatetyczne przemowy, niepodległościowe manifesty, wyznania miłości, czy, wisienka na torcie, przekomarzanki o byciu k*tasem. Co drugi tekst wywoływał wywrót oczu na drugą stronę. Sami bohaterowie byli źle zaprezentowani. Zamiast szacunku do antagonisty, czy lęku przed nim myślisz tylko: „No, już, pokażcie wreszcie tę jego SIŁĘ, bo wieje nudą”.
Antagonista, wbrew płonnym zapowiedziom, to słabizna. Kang jest mało przekonujący, jego mądrość i potęga, podkreślana przez bohaterów, jest chwilę później poddawana w wątpliwość przez niezrozumiałe decyzje, które podejmuje. Nie jest przerażający, potężny, czy wyróżniający się ponad innych. A tym bardziej nie zapada w pamięć. Bliżej mu do standardowej płotki z solowych filmów o pierwszych Avengersach.
Nawet scena po napisach, która miała zapowiadać spore zamieszanie potwierdziła tylko, iż póki co Kang nie ma w tym świecie swojego miejsca ani przeznaczenia. I nie szykuje się, aby to się miało zmienić, skoro główny złol w filmie Ant-Man i Osa: Kwantomania był tym „najgorszym”. Nie rozumiem zachwycania się tą postacią w filmie, czy twierdzenia, iż „chociaż Majors jako Kang dobrze wypadł”. Nie wypadł dobrze, ponieważ był źle stwoerzony na etapie tworzenia skryptu. Sposób jego prezentowania też nie wpłynął dobrze na pokazanie potęgi, czy powagi.
Oprócz nijakich bohaterów, słabiutkiego (głównego) antagonistę i tragiczny scenariusz, który wygląda tak, jakby pisali go zjarani stażyści i to w ramach kary, pozostało coś „wartego” uwagi. Element, który tak jak jakość całego MCU psuje się z każdą kolejną produkcją. Są to z niewiadomych przyczyn okropne efekty wizualne. Zupełnie tak, jakby twórcy CGI przenieśli się do Polski 2001 roku i Złotego Smoka z Wiedźmina uznali za bożyszcza i szczyt grafiki komputerowej. MODOK, który zadebiutował w filmie Ant-Man i Osa: Kwantomania bardzo zbliża się do tamtego poziomu. Nie sądziłem, iż w roku 2023 przyjdzie mi oglądać taką biedę, w tak bogatej wytwórni jak Disney. Żenujące, brzydkie, słabe. Brak innych określeń. Gdybym powiedział, iż charakteryzacja i komputerowe efekty innych postaci pozostawia wiele do życzenia, można by to uznać za komplement.
Masa niezrozumiałych rozwiązań, dziur, klisz i żenujących momentów sprawia, iż Ant-Man i Osa: Kwantomania jest pierwszym filmem MCU, na którym co kwadrans patrzyłem na zegarek, błagając o szybki koniec, który jednak nie nadszedł. Nie są to oczywiście jedyne elementy, które zadecydowały o tak niskiej ocenie. Seans okazał się męką, mimo zapowiadanych rewelacji. Po raz kolejny Disney nabił nas w butelkę, jednocześnie jednak uświadamiając mnie, iż Kinowe Uniwersum Marvela jest już martwe. Nieliczne nadchodzące produkcje zasługują na minimum uwagi i rozważenie, czy jest sens je oglądać. Trzecia część Ant-Mana z pewnością do wartych uwagi nie należy.