Jesteście na bieżąco z każdym filmem od A24, oglądacie każdy horror w dniu premiery i macie wrażenie, iż widzieliście już wszystko, a wasz ulubiony dzień w roku za pasem? Lub przeciwnie, nienawidzicie jump scare’ów, na myśl, iż mielibyście dać się torturować przez półtorej godziny rosnącym napięciem robi wam się słabo i jednocześnie chcielibyście się zanurzyć w melancholijnej i mrocznej atmosferze końca października? A może jesteście z tych, co „nie znają lęku”, a gdy bohaterowie idą sprawdzić na strych, co to za dziwny hałas, tylko przewracacie oczami i bardzo byście chcieli, żeby jakiś film wreszcie wyrwał was z tej cynicznej bańki? Z okazji zbliżającego się Halloween przedstawiam przegląd dziesięciu filmów grozy i thrillerów od lat 20. do lat 60. XX wieku. Część propozycji z tej listy to dzieła definiujące granice gatunku. Inne na pierwszy rzut oka w ogóle nie kojarzą się z Halloween. Niektóre zaś wywarły wpływ na popkulturę, ale same są trochę zapomniane. Wszystkie straszą bardziej wytworzoną atmosferą niż fabułą, efektami czy chwytami narracyjnymi. Mam nadzieję, iż zarówno wytrawni fani gatunku, jak i osoby, które chciałyby z nim zacząć swoją przygodę znajdą tu coś dla siebie.
Gabinet doktora Caligari, reż Robert Wiene (1920)
Klasyczny film niemy. Pionierski zarówno pod względem estetyki ekspresjonizmu niemieckiego, jak i gatunku – uważany jest za jeden z pierwszych horrorów. Niemieckim miasteczkiem Holstenwall wstrząsa seria brutalnych morderstw. Zbiega się ona w czasie z przyjazdem niejakiego doktora Caligari, wędrownego kuglarza, który zarabia na życie, organizując przedstawienia z udziałem somnambulika Cesare’a. Główny bohater Francis od razu zaczyna podejrzewać doktora. Caligari okazuje się jednak przebieglejszy, niż można by przypuszczać. Sugestywne dekoracje, sprawiające wrażenie teatralnych czy zabawkowych i ekspresjonistyczna gra aktorska wprowadzają w oniryczny klimat. Całość filmu wygląda jak sen czy raczej koszmar, a zastosowana klamra kompozycyjna i nieoczywiste zakończenie tylko to wrażenie potęgują. Gabinet doktora Caligari doczekał się też jednej z najbardziej błyskotliwych interpretacji społecznych w postaci Od Caligariego do Hitlera, w której Siegfried Kracauer doszukuje się w filmie pierwszych symptomów ciążenia społeczeństwa niemieckiego w stronę totalitaryzmu.
Ręce Orlaka, reż Robert Wiene (1924)
Kolejny niemy film w zestawieniu bardziej wprowadza w nastrój niesamowitości i grozy niż strachu. Młody, zdolny pianista Orlac traci w katastrofie kolejowej obydwie ręce. Lekarze decydują się na eksperyment – przeszczepiają Orlakowi kończyny pobrane od straconego przed momentem mordercy. Od chwili, gdy pianista dowiaduje się o pochodzeniu przeszczepu, jego nowe ręce zaczynają prowadzić coraz bardziej samodzielne życie. Można przypuszczać, iż Ręce Orlaka to jeden z pierwszych przedstawicieli body horroru – podgatunku, w którym ludzkie ciało ulega deformacjom i niepokojącym przemianom. Efekt obcości wzmacnia sugestywna gra Conrada Veidta (Cesare’a z Gabinetu doktora Caligari), a także zręczne operowanie zbliżeniami i montażem. Wiene umiejętnie kontrastuje ze sobą światło i cień, czyniąc film wizualnie jednym z najpiękniejszych dokonań niemieckiego ekspresjonizmu.
Dziwolągi, reż. Tod Browning (1932)
Film, który mógł powstać tylko przed stworzeniem niesławnego Kodeksu Haysa. Mimo swojego głęboko humanistycznego przesłania, i tak został zakazany w wielu krajach. To opowieść dziejącą się w środowisku cyrkowym – dokładnie w grupie zajmującej się pokazami tzw. freaków. Są to ludzie urodzeni z poważnymi zniekształceniami ciała lub wadami genetycznymi. Karzeł Hans zakochuje się w akrobatce Kleopatrze, która upokarza go. Gdy okazuje się, iż Hans jest dziedzicem sporej fortuny, dziewczyna/kobieta? postanawia wykorzystać jego uczucie, by przejąć majątek, a następnie go zamordować. Jednak Hans może liczyć na przyjaciół. Przybrana rodzina „dziwolągów” dowiaduje się o niecnym planie Kleopatry i obmyśla okrutną zemstę. Tod Browning w Dziwolągach idzie drogą zapoczątkowaną rok wcześniej ekranizacją Frankensteina od studia Universal. Zamiast epatować pornograficznymi obrazami deformacji, skupia się na codziennym życiu swoich bohaterów, na ich dobroci, sile i solidarności. A jednak Dziwolągi spotkały się z fatalnym odbiorem zarówno widowni, jak i krytyki – ówczesna publiczność nie chciała dojrzeć w bohaterach ludzi.
Dybuk, reż. Michał Waszyński (1937)
Pierwszy w Polsce pełnometrażowy film nagrany w całości w języku jidysz. Ma w sobie cechy zarówno melodramatu, jak i opowieści niesamowitej. Historia zanurzona jest w folklorze żydowskim i legendzie o dybuku – duchu, który nie mogąc zaznać spokoju po śmierci, opętuje ciało żywego człowieka. Dwóch przyjaciół poprzysięga sobie, iż w przyszłości ich dzieci się pobiorą. Po upływie osiemnastu lat od przysięgi zostaje ona jednak złamana. Lea ma być przeznaczona na żonę bogacza z sąsiedztwa. Syn drugiego z przyjaciół, Chonen, postanawia uciec się do pomocy mrocznych sił. Fabuła filmu przywodzi na myśl klasyczną powieść gotycką, w której tajemnicza atmosfera i upiorne nawiedzenie miesza się z egzaltowaną historią miłosną. Estetycznie film sięga po środki z ekspresjonizmu niemieckiego, czarując symboliką i umiejętnym operowaniem światłocieniem. Dybuk stanowi też cenne świadectwo kulturowe – ukazuje świat, który został zmieciony z powierzchni ziemi przez Zagładę.
Bezdroże, Edgar G. Ulmer (1945)
Jeden z najwcześniejszych mind-game filmów, bez którego nie nie powstałyby takie tytuły, jak Fight Club czy Zagubiona autostrada. Nowojorski pianista zabiera się autostopem do Hollywood, żeby spotkać się ze swoją dziewczyną. Gdy kierowca samochodu nagle ginie, główny bohater decyduje się przejąć jego tożsamość. To zaledwie początek dziwnych zbiegów okoliczności i niefortunnych przypadków, jakie zaczynają spotykać bohatera. Duszna atmosfera, zaciskająca się na szyi bohatera pętla i przy tym ciągłe igranie z percepcją zarówno widzów, jak i protagonisty składają się na jedną z najciekawszych produkcji noir. Bezdroże ma przy tym prawdziwe eksploatacyjne zacięcie – konstytutywne elementy gatunku takie jak postać femme fatale, bywają wręcz groteskowo przerysowane. ale w świecie, w którym trudno odróżnić prawdę od myślenia życzeniowego, ma to głębszy sens. Trudno napisać coś więcej o fabule, aby nie psuć spontanicznego odbioru filmu.
Widmo, reż. Henri-Georges Clouzot (1955)
Żona i kochanka łączą siły, aby pozbyć się na zawsze Michela, oficjalnie szanowanego dyrektora szkoły z internatem, prywatnie zaś tyrana i przemocowca. Po dokonaniu morderstwa, pozbyciu się ciała i upozorowaniu wypadku, Michel niespodziewanie zaczyna być widywany w różnych miejscach, a policja co prawda znajduje zwłoki, ale nienależące do niego. Clouzot balansuje na granicy kryminału i horroru, nie pozwalając widzowi aż do ostatnich minut filmu uzyskać pewności, czy Michel jakimś cudem przeżył, czy mamy do czynienia z nawiedzeniem, a może w tej grze chodzi o coś więcej? Kontrastowe bohaterki (delikatna Christine portretowana przez Verę Clouzot i twardo stąpająca po ziemi Nicole, w którą wcieliła się Simone Signoret) tworzą na ekranie duet z ciekawą i pełną niuansów psychologicznych dynamiką. Trudno też zdecydować, co bardziej wzbudza ciarki – sadyzm Michela czy jego rzekome pośmiertne nawiedzenia. Oprócz pełnego napięcia i zwrotów akcji scenariusza to właśnie wysokiej klasy aktorstwo odpowiada za mroczną atmosferę Widma.
Noc myśliwego, reż. Charles Laughton (1955)
Demoniczny kaznodzieja i oszust podstępem poślubia wdowę po koledze z więziennej celi, aby zdobyć ukryty przez niego w domu złodziejski łup. Kluczem do znalezienia pieniędzy okazuje się dwójka dzieci skazańca. Kaznodzieja rozpoczyna na nie polowanie. Tematem arcydzieła Charlesa Laughtona jest przemoc, jakiej doświadczają najbardziej podatne na nią ofiary – dzieci. Dzięki umiejętnemu zastosowaniu techniki filmowej rzeczywistość, w jakiej mali John i Pearl znajdują się za sprawą samolubnych decyzji dorosłych, jawi się jako świat znany z koszmarów czy dręczących, powtarzających się snów. Robert Mitchum stworzył w Nocy myśliwego jeden z najbardziej sugestywnych i przerażających portretów złoczyńców w historii kinematografii. Z jednej strony wielebny Harry Powell jest jakby postacią z sennego mary, z drugiej jego władza nad dziećmi i wiarygodność jako dorosłego jest boleśnie realna. Zasługę w tym ma też praca kamery. Postać Powella w wielu ujęciach przypomina demona lub diabła, a efekt pogłębiają niepokojące tatuaże „love – hate” na dłoniach kaznodziei.
Śmiertelny pocałunek, reż. Robert Aldrich (1955)
Prywatny detektyw Mike Hammer ma powoli dość miernych spraw rozwodowych i drobnych szantaży. Przypadkowo wzięta do samochodu autostopowiczka staje się dla detektywa okazją do wybicia się na czymś większym. niedługo jednak sprawa zaczyna przytłaczać Hammera, a on sam znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Przewrotna ekranizacja powieści detektywistycznej Mickey Spillane’a, oprócz zjadliwej krytyki maccartyzmu, zawiera wręcz przytłaczającą, choćby jak na gatunek noir, dawkę nihilizmu i pesymizmu. W Śmiertelnym pocałunku Los Angeles doczekało się chyba najbrudniejszego i i najbrutalniejszego portretu. Aldrich umiejętnie łączy ze sobą elementy czarnego kryminału i science fiction. Jednocześnie film ten stanowi też dobrą pulpową zabawę, a sama produkcja wpłynęła niebagatelnie na kinematografię. Wśród spadkobierców wystarczy wymienić Pulp fiction czy Poszukiwaczy zaginionej Arki.
Oczy bez twarzy, reż. Georges Franju (1960)
Christiane ulega ciężkiemu wypadkowi, w wyniku którego jej twarz zostaje ohydnie zmasakrowana. Jej ojciec, znany i utalentowany chirurg stawia sobie za cel przeszczepienie jej nowego oblicza. Dawczynie pozyskuje przez porwania i morderstwa. Christine w międzyczasie jest więźniem w gładkiej masce we własnym domu. Horror Franju jest chyba najbardziej baśniowym i poetyckim filmem w tym zestawieniu, choć sceny zdejmowania skóry z twarzy porwanych dziewcząt wciąż robią makabryczne wrażenie. To dzieło utkany jest z kontrastów i balansujący na granicy gatunków. Oczy bez twarzy hipnotyzują swoimi obrazami i symboliką, niejednoznaczną i otwartą na interpretacje. Oczy bez twarzy to czyste kino grozy i jeden z najlepszych europejskich horrorów wszechczasów.
Karnawał dusz, reż Herk Harvey (1962)
Mary jako jedyna cudem uchodzi z życiem z wypadku. W ramach leczenia traumy zmienia miejsce zamieszkania i pracę. Zauważa jednak, iż jej śladem podąża mężczyzna o trupio bladej twarzy. Kobieta pogrąża się w coraz głębszej paranoi. Harvey manipuluje zarówno swoją bohaterką, jak i widzami, wespół prowadząc i Mary, i odbiorców do fatalistycznej konkluzji. Karnawał dusz to kawał klimatycznego i niezwykle plastycznego kina, gdzie stylizacji podlega nie tylko obraz, ale także dźwięk. Miejscami wybuchający orgią tonów, jak w scenie ekstatycznej gry na organach, gdzie indziej wytłumiony do absolutnego zera, pogłębiający alienację Mary. Jednocześnie dzieło Harveya czaruje atmosferą, od pierwszych scen budując klimat niesamowitości i dziwności. Film, choć w tej chwili nieco zapomniany, wywarł i wciąż wywiera wpływ na współczesnych reżyserów. Inspiracje Karnawałem dusz można znaleźć w produkcjach Davida Lyncha czy horrorze tzw. nowej fali Coś za mną chodzi.
Korekta i redakcja: Kamil Walczak