ALIENS VS. TITANIC. Science fiction tak złe, iż po prostu MUSISZ je zobaczyć

film.org.pl 11 miesięcy temu

Aliens vs. Titanic to jedna z tych niskobudżetowych przygód, które nie mają kompleksów. Kto powiedział, iż trzeba mieć pieniądze, by pokazać zderzenie statku kosmicznego z asteroidą? Kto powiedział, iż komputerowe efekty specjalne muszą być drogie, aby sprawiały wrażenie wiarygodnych? Prawdopodobnie każdy, a choćby kartonowe pojazdy wklejone w kadry Starcrash prezentują się lepiej od CGI o jakości sprawiającej, iż Rekinado zdaje się tylko nieznacznie ustępować Przebudzeniu Mocy. Podobnie jednak jak historia z wyrzucanymi przez tornado rekinami, tak i Aliens vs. Titanic potrafi rozbawić w swojej beznadziejności, a w dodatku nie stoją za nim włodarze żądnego szybkiego zarobku studia, ale pasjonaci.

Film powstawał w wielkich bólach, a jego pierwszy zwiastun można było zobaczyć aż pięć lat temu. Na co spożytkowano ten czas? Po seansie trudno stwierdzić, ale śmiem podejrzewać, iż tyle zajął kurs podstaw cyfrowej obróbki obrazu i kręcenie zdjęć raz na kilka tygodni, gdy obsada akurat miała wolny weekend. Za całym tym przedsięwzięciem stoi jednak człowiek, który już nieraz udowadniał, iż potrafi postawić na swoim – Robert Steven Rhine, wydawca magazynu Girls & Corpses. Nazwę niech wytłumaczy sam: “Cóż, o ile jesteś taki jak ja, to lubisz dwie rzeczy – piękne kobiety i gnijące ciała”. Z połączenia miłości do “Playboya” i Nocy żywych trupów powstało także Aliens vs. Titanic i chociaż ideały pana Rhine’a nie do końca pokrywają się z moimi, doceniam jego eroto-kiczowate poczucie humoru utrzymane w duchu produkcji Andy’ego Sidarisa (między innymi Picasso Trigger czy Ponętne strzelby) oraz wczesnego Freda Olena Raya (Hollywoodzkie dziwki uzbrojone w piły łańcuchowe albo Złe dziewczyny z Marsa).

Elementy horroru zawarte są tutaj przede wszystkim w estetyce, którą najlepiej opisze cytat z Kazika Staszewskiego: “Jest tak brudno i brzydko, iż pękają oczy, oczy, oczy”. Kosmici wyglądają jeszcze paskudniej niż ksenomorf w Obcym: Przymierze, a sceny rozgrywane w przestrzeni międzyplanetarnej nie dorastają do pięt Panu Kleksowi w kosmosie. Sama katastrofa Titan1ca – bo wbrew tytułowi nie ma tu żadnego “vs”, okręt zostaje zniszczony w pierwszych minutach – zapisze się natomiast w historii jako jedna z najgorszych scen w historii efektów specjalnych. Nie ma romantycznego związku, poświęcenia, ani tym bardziej aktorstwa na miarę Kate Winslet i Leonardo DiCaprio; jest rubaszny żart “ludzi pierwotnych”, którym absolutnie wszystko kojarzy się z seksem i pretekstowa fabuła ukrywająca prawdziwe intencje twórców – chęć pokazania nagich ciał.

Nie porzucajcie jednak nadziei, Aliens vs. Titanic nie jest galaktycznym American Pie i pomimo oszałamiająco złego wykonania zapewnia ten rodzaj rozrywki, którego czasami potrzebujemy po ciężkim dniu w pracy. Niekiedy rozbawi nawiązanie do popkultury (na przykład krzyknięcie: “Oh my God, they killed Kenny!” po znalezieniu zwłok jednego z pasażerów), kiedy indziej niemalże porno-parodia Mantis z drugiej części Strażników Galaktyki, która po dotknięciu rozbitka doznaje… wizji, a w jeszcze innych momentach o ludyczne doznania dba stare dobre gore przeplatające fatalne efekty komputerowe z gumowym stworem ledwo utrzymującym maskę na grzbiecie.

Nie wystarczy być niedzielnym widzem kina klasy Z, żeby odnaleźć walory w tak tandetnej produkcji, ale ekstremiści “złych” filmów datowanych na drugą dekadę XXI wieku powinni być usatysfakcjonowani. Aliens vs. Titanic to pozornie kolejne przedsięwzięcie na miarę studia The Asylum czy stacji SyFy, ale zamiast wzbudzać zażenowanie, wywołuje śmiech. Wciąż nie wiem, jak oceniać filmy o tak skrajnie odmiennych cechach, dlatego stawiam na bezpieczny środek i polecam przede wszystkim tym, którzy mają słabość do Rekinado lub Piranii 3DD.

korekta: Kornelia Farynowska

Idź do oryginalnego materiału