Finał najnowszej produkcji ze świata Star Wars już za nami. Aktorskie debiuty znanych postaci, nowe zagrożenie i zapowiedź kolejnego, wielkiego konfliktu. Solowe przygody Ahsoki były bogate w sprawnie zrealizowaną akcję i jadące na sentymencie występy. Czy jednak całościowo jest to udana seria?
Ahsoka Tano, dawny rycerz Jedi i uczennica Anakina Skywalkera otrzymała wreszcie swój własny, wyczekany serial. Starsza, dojrzalsza wersja bohaterki powróciła, by zapobiec kolejnej wojnie. Mimo upadku Imperium i domniemanej śmierci Palpatine’a, Ahsoka przekonuje się, iż Galaktyce daleko do bycia bezpiecznym miejscem. Niedobitki Imperialnych wyznawców wciąż ukrywają się, czekając na ponowny zryw. Nowa Republika dalej raczkuje i jak na dłoni widać wady w jej organizacji. Tano podąża za niepokojącym tropem, który wskazuje na powrót najbardziej niebezpiecznej po Vaderze figury na imperialnej szachownicy.
Zaginiony przed laty Wielki Admirał Thrawn ma szansę powrócić, a pomóc mu w tym próbują jego poplecznicy, z Morgan Elsbeth na czele. Pomagają jej dwoje Szarych Jedi, dawniej strażnicy porządku, teraz tylko władający mocą najemni żołnierze. Na szczęście i Ahsoka nie jest sama. Na pomoc bohaterce ruszają bohaterowie, znani wcześniej z animowanych seriali: Hera Syndulla i Sabine Wren. Poszukiwania Thrawna wywołują w tej ostatniej bohaterce także nadzieję na odnalezienie Ezry Bridgera…
Serial na swój sposób opowiada nam historię, którą fani uniwersum mogą znać z trylogii książkowej Timothy’ego Zahna, opowiadającej o powrocie ostatniego, tytułowego dziedzica Imperium. Mimo zaczerpnięcia motywu z książek produkcja Disneya bardziej jednak idzie w kontynuację wątków z animowanych Rebeliantów, podając wielbicielom prawdziwy „fan-service”, w postaci aktorskich wersji lubianych postaci.
Ahsoka jednocześnie kontynuuje trend odbudowywania przez studio Disneya jakości zburzonej przez trylogię sequeli. Podobnie do Mandalorianina łata także fabularne dziury, pomiędzy oryginalnymi Star Warsami, a nowymi filmami z Rey i Kylo Renem. I powiem szczerze, iż osobiście ja taki zabieg kupuję. choćby o ile nie wszystko trzyma się tutaj kupy, to taki sequelowo-prequelowy zabieg wypada naprawdę dobrze. Twórcy umiejętnie pokazali, jak to faktycznie wyglądało, gdy upadło Imperium. Że mimo blasków i wszechobecnej radości, po upadku reżimu kilka zmieniło się na lepsze. Bezprawie i organizacyjny chaos nowego ustroju, ukazany w początkowych odcinkach bardzo mi się podobał. Kolejny raz widzieliśmy, iż Gwiezdne Wojny to nie tylko lasery i machanie mieczami, ale także interesujące historie o politycznym podłożu. Nowy serial, podobnie jak rewelacyjny Andor, starał się nam dać coś więcej niż znane i lubiane sci-fi.
Wspomniane debiuty, o czym pisałem przy okazji recenzji pierwszych odcinków, wypadły naprawdę dobrze. Zobaczyć w końcu tych kilka postaci w wersji live-action to było nie lada przeżycie, ale w zasadzie tylko dla fanów animacji. Osoby nie znające tamtych seriali lub znające je pobieżnie mogły nie czerpać z tego takiego samego fun’u. Niemniej cieszy mnie, iż aktorzy, wcielający się w Herę, Sabine, czy Ezrę udźwignęli swoje zadanie i świetnie wczuli się w role. Czuć w nich częściową zmianę wynikającą z biegu lat, a jednocześnie oddają ducha znanych nam bohaterów.
Niewielkie obiekcje mam względem Thrawna. Choć Lars Mikkelsen zrobił fenomenalne wejście, z biegiem odcinków miałem wrażenie, iż ta interpretacja Wielkiego Admirała nie jest tak złowieszcza jak jego poprzednie wersje, nie budzi też takiej samej powagi czy respektu. Pierwsze sceny z jego udziałem wręcz wgniatały widza, ale teraz widzę, iż był to raczej efekt skali wyczekania na tę postać, nie zaś zasługi samego bohatera. Widać tu starania Mikkelsena, próbującego odegrać jak najlepiej swoją rolę. Jednak aktor był nieco ograniczony, przez scenarzystów, którzy skopali nieco końcową fabułę, nie pozwalając Thrawnowi uwolnić pełnego potencjału. Nie mogliśmy uświadczyć przebiegłości, z której znany jest ten czarny charakter.
Dużym plusem serialu, poza bardzo dobrze stworzonymi postaciami (przynajmniej w większości) jest wartka i bardzo efektowna akcja. Pojedynki na miecze świetlne były pełne napięcia, z naprawdę udaną choreografią, jakiej w sequelach ze świecą szukać. Spotkałem się z opinią, iż niektóre wyglądają nieco sztywno, ale nie zgadzam się z tym. Były to naprawdę dobrze zrealizowane walki, które solidnie potrafiły chwycić widza za gardło. Dramatyzm i wspomniane napięcie były utrzymane na naprawdę wysokim poziomie. Szczerze, to dawno nie widziałem w uniwersum tak dobrze stworzonych scen pojedynków. Finałowe starcie wyszło pod kątek choreografii naprawdę rewelacyjnie, mimo moich obaw po walce z drugiego sezonu Mandalorianina. Tym razem to naprawdę było coś.
Wspominając serial nie można zapomnieć o naprawdę kultowej sekwencji Ahsoki i Anakina w „świecie pomiędzy światami”. Scenę początkowo uznawałem jako gigantyczny ukłon w stronę fanów, średnio istotny dla fabuły. Jednak w tym momencie uważam, iż dla tytułowej postaci i zmiany jaką przeszła epizod faktycznie miał sens. Natomiast pod kątem wizualnym i dźwiękowym jest to wręcz arcydzieło, które bez wątpienia zasługiwało na kinowy seans. najważniejsze momenty z serialu Wojny Klonów pokazane w wersji aktorskiej, i gościnny występ Haydena Christensena jako Anakina/Vadera to absolutny majstersztyk. Przepiękne kadry z piątego odcinka na długo zapadają w pamięć, a efektowne starcie Skywalkera i Ahsoki zrobiło świetną robotę.
Szkoda tylko, iż wszystkie te plusy i naprawdę dobre epizody zostały mocno stłumione przez mierny finał sezonu. A w zasadzie nie cały finał, a ostatnie minuty odcinka. Mieliśmy tu masę logicznych dziur, niezrozumiałych rozwiązań i głupotek, dróg na skróty i uciętych wątków, które nie tyle choćby zapowiadały jakieś interesujące pociągnięcie danego motywu, co zostawiały widza z kompletną pustką. Za dużo tu było dziwnych niedopowiedzeń. W efekcie widz czuł się bardzo nieswojo z tym co widział, bo mógł być zwyczajnie zagubiony.
Ciekawi mnie rozwinięcie wątku Baylana, który z racji śmierci Raya Stevensona może się okazać dość problematyczny. Liczę jednak iż uda się z tego wybrnąć, ponieważ jego postać i easter egg, który zobaczyliśmy w finale zapowiada solidne rozszerzanie wiedzy o świecie Gwiezdnych Wojen. Ale znów – kilkusekundowa scena z jego udziałem, na tle kamiennych posągów, chociaż tajemnicza, zbyt słabo nakreślała, w którą stronę możemy się spodziewać, iż to „pójdzie”. Podobnie pokazanie sytuacji, w której znalazły się Ahsoka i Sabine to według mnie jakieś grube nieporozumienie.
Ahsoka to serial, który na pewno zalicza się do tych generalnie udanych produkcji Star Wars. Do niewielu rzeczy mógłbym się tutaj przyczepić, a zbyt wiele rzeczy mi się podobało, bym mógł uznać to za niewypał. Bawiłem się solidnie oglądając aktorskie debiuty, świetnie zrealizowane pojedynki i wizualną pięknotę w 5. epizodzie. Odczuwam jednak sporą pustkę przez skopany finisz, przez co nie mogę wystawić serialowi najwyższej noty. Jednak wypracowane wcześniej plusy i tak stawiają całą produkcję w naprawdę jasnym świetle. Czyli jakościowo tak pomiędzy pierwszym, a trzecim sezonem Mandalorianina, gdyby ktoś potrzebował dokładnego zobrazowania, z czym mamy do czynienia. Polecam serial z czystym sumieniem i czekam na kolejny sezon (mam nadzieję, iż nadejdzie).