We Wrocławiu rozpoczęła się 15. edycja American Film Festival. Impreza ruszyła z kopyta. Na otwarcie pokazano nagrodzonego w Wenecji monumentalnego "Brutalistę" Brady’ego Corbeta z Adrienem Brodym, Guyem Pierce'em i Felicity Jones. Dziś z kolei na festiwalu debiutuje nakręcony w Polsce "Prawdziwy ból" z Kieranem Culkinem i Jessem Eisenbergiem. Eisenberg jest również scenarzystą oraz reżyserem projektu i pojawi się we Wrocławiu osobiście, żeby odebrać przyznawaną przez organizatorów AFF Indie Star Award. Oba filmy recenzuje Jakub Popielecki.
Ból-inclusive
"Prawdziwy ból" Jessiego Eisenberga rozgrywa się w Polsce, ale ma coś, czego polskie filmy często nie mają: konflikt od razu. I to konflikt tak wyraźny, iż aż prosi się, by opowiedzieć go w formie kawału. "A znacie to? Mark Zuckerberg i Roman Roy wsiadają do pociągu TLK…".
Eisenberg-reżyser sprytnie podpina się bowiem pod aktorskie emploi – swoje i swojego ekranowego partnera, Kierana Culkina – żeby w telegraficznym skrócie nakreślić prostą opozycję między bohaterami, a potem móc szukać bardziej skomplikowanych emocji. "Prawdziwy ból" zaczyna się więc jak kawał, jak komedia, ale w toku filmu Eisenberg podprowadza nas pod dramat w taki sposób, iż przejście jest nie tyle choćby naturalne, co wręcz niezauważalne. Każdy kawał musi mieć w końcu puentę – a dobra puenta to taka, która jest tyleż zaskakująca, co nieunikniona. A przecież już tytuł filmu zapowiadał, iż będzie o bólu.
I nie, niekoniecznie chodzi tu zaraz o traumę Holocaustu – chociaż grani przez Eisenberga i Culkina dwaj amerykańscy kuzyni przyjeżdżają do Polski właśnie śladem swoich żydowskich korzeni. Eisenberg-reżyser wcale nie napina się, by spieniężyć Wielki Temat. Szuka raczej małych, codziennych przejawów tytułowego bólu. Wymaga to od niego szczególnego rodzaju pokory i odwagi – nazwijmy ją odwagą drobnych gestów.
Jest w filmie taka scena, w której Culkin komplementuje stopy swojego ekranowego kuzyna. I choć scena ma efekt przede wszystkim komiczny, to jest w niej jakaś niewygodna wręcz intymność: zwrócenie uwagi kamery na szczegół swojego ciała, spojrzenie na niego jakby cudzymi oczami. Tym ciekawsze, iż Eisenberg film sobie nie tylko wyreżyserował, ale też napisał – i obsadził siebie w bardziej niewdzięcznej z dwóch głównych ról. prawdopodobnie odezwała się tu żyłka żydowskiego samokrytycyzmu: możecie ją sobie nazwać "woddyallenizmem". Odwaga Eisenberga okazuje się bowiem odwagą samowiedzy: świadomości swojego emploi, a więc i świadomości swoich ograniczeń. Tego, iż to on powinien zagrać tego mniej interesującego, za to z ładnymi stopami. jeżeli końcowy efekt filmu jest taki, iż wychodzimy z kina wzruszeni – sam wyszedłem i wiem, iż nie tylko ja – to fundamenty pod to wzruszenie kładą właśnie podobne chwile odsłonięcia się. Jak ma być prawda, to musi być szczerość.
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
Pretensjonalizm
"The Brutalist" to taki rodzaj filmu, w którym prolog nazywa się "uwerturą". Seans trwa trzy i pół godziny, ma dialogi po węgiersku, rozdział zatytułowany "Hard Core of Beauty", wstawki z dokumentalnych kronik, zaplanowaną przerwę na siku w połowie, ziarnisty obraz z taśmy 70 mm i mnóstwo ambicji (ktoś mniej przychylny powie: mnóstwo pretensji). Dwa poprzednie filmy Brady'ego Corbeta, "Dzieciństwo wodza" (2015) i "Vox Lux" (2018) były samozwańczymi "portretami", odpowiednio: XX i XXI wieku. "The Brutalist" wraca do poprzedniego stulecia i z życiorysu jednego architekta wykuwa film-pomnik albo film-katedrę, film-wypowiedź na szereg tak zwanych Wielkich Tematów. Ostrzegam więc: Corbet chce, żeby widz przed nim klęknął, co widza przekornego może jedynie zirytować. Ale "The Brutalist" nie jest rodzajem filmu, który da się pochwalić jedynie za dobre chęci. Ta budowla stoi na solidnych fundamentach i pnie się całkiem wysoko.
Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "Prawdziwy ból", reż. Jesse Eisenberg
Ból-inclusive
"Prawdziwy ból" Jessiego Eisenberga rozgrywa się w Polsce, ale ma coś, czego polskie filmy często nie mają: konflikt od razu. I to konflikt tak wyraźny, iż aż prosi się, by opowiedzieć go w formie kawału. "A znacie to? Mark Zuckerberg i Roman Roy wsiadają do pociągu TLK…".
Eisenberg-reżyser sprytnie podpina się bowiem pod aktorskie emploi – swoje i swojego ekranowego partnera, Kierana Culkina – żeby w telegraficznym skrócie nakreślić prostą opozycję między bohaterami, a potem móc szukać bardziej skomplikowanych emocji. "Prawdziwy ból" zaczyna się więc jak kawał, jak komedia, ale w toku filmu Eisenberg podprowadza nas pod dramat w taki sposób, iż przejście jest nie tyle choćby naturalne, co wręcz niezauważalne. Każdy kawał musi mieć w końcu puentę – a dobra puenta to taka, która jest tyleż zaskakująca, co nieunikniona. A przecież już tytuł filmu zapowiadał, iż będzie o bólu.
I nie, niekoniecznie chodzi tu zaraz o traumę Holocaustu – chociaż grani przez Eisenberga i Culkina dwaj amerykańscy kuzyni przyjeżdżają do Polski właśnie śladem swoich żydowskich korzeni. Eisenberg-reżyser wcale nie napina się, by spieniężyć Wielki Temat. Szuka raczej małych, codziennych przejawów tytułowego bólu. Wymaga to od niego szczególnego rodzaju pokory i odwagi – nazwijmy ją odwagą drobnych gestów.
Jest w filmie taka scena, w której Culkin komplementuje stopy swojego ekranowego kuzyna. I choć scena ma efekt przede wszystkim komiczny, to jest w niej jakaś niewygodna wręcz intymność: zwrócenie uwagi kamery na szczegół swojego ciała, spojrzenie na niego jakby cudzymi oczami. Tym ciekawsze, iż Eisenberg film sobie nie tylko wyreżyserował, ale też napisał – i obsadził siebie w bardziej niewdzięcznej z dwóch głównych ról. prawdopodobnie odezwała się tu żyłka żydowskiego samokrytycyzmu: możecie ją sobie nazwać "woddyallenizmem". Odwaga Eisenberga okazuje się bowiem odwagą samowiedzy: świadomości swojego emploi, a więc i świadomości swoich ograniczeń. Tego, iż to on powinien zagrać tego mniej interesującego, za to z ładnymi stopami. jeżeli końcowy efekt filmu jest taki, iż wychodzimy z kina wzruszeni – sam wyszedłem i wiem, iż nie tylko ja – to fundamenty pod to wzruszenie kładą właśnie podobne chwile odsłonięcia się. Jak ma być prawda, to musi być szczerość.
"Prawdziwy ból": zwiastun
Eisenberg pełni przecież funkcję "sztywniaka": w komediowym duecie z Culkinem gra drugie skrzypce. David Kaplan (Eisenberg) i Benji Kaplan (Culkin) to dwaj kuzyni, którzy w dzieciństwie byli nierozłączni, ale w dorosłym życiu ich drogi się rozeszły. Po śmierci babci postanawiają jednak – trochę dla niej, a trochę dla siebie – wspólnie odwiedzić kraj, w którym się wychowała. Eisenberg od razu ustawia ich na kursie kolizyjnym, zderzając ze sobą wszystko: od różniącej ich metody dotarcia na lotnisko po kolory ubrań. David sprzedaje reklamy w internecie, ma żonę i dziecko, jest zapiętą pod szyję chodzącą nerwicą natręctw. Obdarzony chaotyczną charyzmą Benji tymczasem płynie przez życie pozornie beztrosko, z lekceważeniem zjednując sobie wszystkich wokół, po czym bezceremonialnie ich alienując. Napięcie między nimi tylko przybiera na sile, kiedy dołączą do zorganizowanej grupy wycieczkowej. Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.
***
recenzja filmu "Brutalista", reż. Brady Corbet
Pretensjonalizm
"The Brutalist" to taki rodzaj filmu, w którym prolog nazywa się "uwerturą". Seans trwa trzy i pół godziny, ma dialogi po węgiersku, rozdział zatytułowany "Hard Core of Beauty", wstawki z dokumentalnych kronik, zaplanowaną przerwę na siku w połowie, ziarnisty obraz z taśmy 70 mm i mnóstwo ambicji (ktoś mniej przychylny powie: mnóstwo pretensji). Dwa poprzednie filmy Brady'ego Corbeta, "Dzieciństwo wodza" (2015) i "Vox Lux" (2018) były samozwańczymi "portretami", odpowiednio: XX i XXI wieku. "The Brutalist" wraca do poprzedniego stulecia i z życiorysu jednego architekta wykuwa film-pomnik albo film-katedrę, film-wypowiedź na szereg tak zwanych Wielkich Tematów. Ostrzegam więc: Corbet chce, żeby widz przed nim klęknął, co widza przekornego może jedynie zirytować. Ale "The Brutalist" nie jest rodzajem filmu, który da się pochwalić jedynie za dobre chęci. Ta budowla stoi na solidnych fundamentach i pnie się całkiem wysoko.
"The Brutalist": zwiastun
Od razu zresztą startujemy z wysokiego C. Na ekran wkracza nasz bohater, węgierski architekt László Tóth (Adrien Brody), a Corbet przedstawia go we wspomnianej "uwerturze", którą ogląda się jak kapsułkę węgierskiego arthouse’u. Burzliwe losy bohatera – od wojennej traumy przez polityczne prześladowania po desperacką imigrację – oddychają tu bowiem stylem największych mistrzów kina znad Dunaju. Jest modernistyczny strumień narracji niczym z filmów Károlyego Makka czy Zoltána Huszárika, są karkołomne mastershoty w typie Miklósa Jancsó czy Béli Tarra, jest wreszcie przyklejona do pleców protagonisty kamera rodem z "Syna Szawła" László Nemesa. Puentą tej sekwencji jest moment przybicia do wybrzeży Ameryki: momentalnie klasyczne ujęcie stającej na głowie Statui Wolności. Oto Europejczyk z bagażem dobrych i złych skarbów Starego Kontynentu przybył na drugą stronę lustra, do Nowego Świata, gdzie nikt nie będzie potrafił go zrozumieć. Intencja jest jasna: Corbet bierze na warsztat american dream. "The Brutalist" z premedytacją przypomina filmową wersję tzw. "wielkiej amerykańskiej powieści": epicki metraż idzie tu w parze z epickim oddechem narracyjnym i epickimi tytułami rozdziałów. Nominalnie inspirowany powieścią Ayn Rand "The Fountainhead", w rzeczywistości film Corbeta ma z nią tyle wspólnego co – dajmy na to – "Aż poleje się krew" (2007) Paula Thomasa Andersona z własnym literackim pierwowzorem, czyli "Oil!" Uptona Sinclaira. "Aż poleje się krew" to jednak dobry punkt odniesienia (nawet jeżeli trudno o bardziej gryzący się pisarski duet niż indywidualistka Rand i socjalista Sinclair). Anderson opowiadał w swoim filmie o relacji kapitału z religią, "The Brutalist" tymczasem zgłębia relację kapitału ze sztuką. Zamiast przedsiębiorcy Daniela Plainview i pastora Elego Sundaya na scenę wkraczają artysta Tóth i jego patron, kapryśny milioner Harrison Lee Van Buren (Guy Pearce). Razem z żoną Tótha, Erzsébet (Felicity Jones), tworzą oni napięty trójkąt wzajemnych oddziaływań, trochę jak z innego filmu Andersona, "Mistrza" (2012). Jeden jego bok to władza, drugi – seks, a trzeci – inspiracja.
Całą recenzję autorstwa Jakuba Popieleckiego przeczytacie TUTAJ.