Parę dni temu rozpoczęła się jubileuszowa, 15. już edycja American Film Festival. Tegoroczny festiwal obfituje w liczne głośne filmy i jest miejscem wielu polskich premier hitów tego sezonu. Do takich niewątpliwie należą nowe dzieła Jessego Eisenberga (który osobiście odwiedził festiwal i spotkał się z widzami), Marielle Heller i Joshuy Oppenheimera.
Prawdziwy ból (ocena: 8) był jednym z najbardziej oczekiwanych filmów festiwalu. W swoim drugim utworze Jesse Eisenberg opowiada o dwóch amerykańskich kuzynach (wspaniali w tych rolach Eisenberg i Kieran Culkin), którzy śladami swoich żydowskich korzeni odwiedzają Polskę, a konkretnie rejony Warszawy i Lublina. Choć w dzieciństwie byli nierozłączni, teraz różni ich wszystko, począwszy od miejsca zamieszkania (żyją tysiące kilometrów od siebie), po charakter – grany przez Eisenberga David jest introwertykiem, lubi mieć wszystko poukładane i zaplanowane, z kolei Benji to człowiek-żywioł, który mówi co myśli i co chwila zmienia zdanie. Mają jednak wspólny cel: odwiedzić mieszkanie zmarłej babci, której zależało na tym, by jej wnukowie przyjechali do Polski i zobaczyli gdzie żyła ich rodzina.
Kuzyni korzystają z zorganizowanej dla obcokrajowców wycieczki i miejsce po miejscu poznają żydowską historię, przy okazji też poznają siebie nawzajem. W filmie Eisenberg zadaje takie pytania jak: czym jest prawdziwy ból? Czy powinniśmy cierpieć dzisiaj, skoro nie żyjemy w czasach zagłady? A może wystarczy po prostu pamięć? Główni bohaterowie zgoła inaczej podchodzą do tych kwestii. Podróż do Polski jawi się dla nich jako szansa na rozliczenie z przeszłością i przemyślenie kwestii podejścia do traumy i bólu.
Odchodząc od głównej tematyki, warto powiedzieć, iż film ukazuje w Polskę czule i w jak najbardziej pozytywnych barwach, nie spodziewam więc się zarzutów o “antypolskość” czy niezrozumienie naszej kultury. Ważne, iż film nie epatuje przerażającymi obrazami związanymi z zagładą. To nie ten rodzaj filmu. To film-pocztówka, skąpany w pięknych, niekoniecznie turystycznych kadrach z Warszawy i Lublina. Nuty klasycznej muzyki tylko dodają temu filmowi kunsztu i zapewniają jeden z najprzyjemniejszych seansów tego roku. Eisenberg wspaniale balansuje elementy humorystyczne z tymi poważniejszymi, daje również widzowi chwile oddechu pomiędzy scenami. Zarówno reżysersko jak i scenariuszowo zbliża się do perfekcji.
W pierwszych dniach festiwalu pokazywano również Nightbitch (ocena: 6), czyli nowy film Marielle Heller, reżyserki kojarzonej z takich utworów jak Czy mi kiedyś wybaczysz (2018) i Cóż za piękny poranek (2019). Heller uwielbia korzystać z materiałów źródłowych przy tworzeniu swoich dzieł i nie inaczej było z Nighbitch – utwór oparty jest na powieści Rachel Yoder o tym samym tytule. Zalążek fabuły jest, delikatnie mówiąc, intrygujący: Artystka i od paru lat matka, która musiała swoje zainteresowania sztuką zamienić na przewijanie pieluch, zaczyna dostrzegać zachodzące na swoim ciele zmiany – zmiany, które upodobniają ją do…psa.
Film Heller korzysta z konwencji body-horroru i elementów baśni, by opowiedzieć prostą, ale istotną i wcale nie tak często poruszaną w kinie historię o udrękach związanych z macierzyństwem i częstymi, niesprawiedliwymi podziałami ról (unikający odpowiedzialności ojciec i matka pracująca na cały etat przy swojej pociesze) i przede wszystkim o potrzebie niezależności kobiet zarówno w sferze intelektualnej jak i fizycznej. Amy Adams w swojej roli jest najlepsza od lat i wszystko byłoby super, gdyby film nie był tak dosłowny w swoim przekazie. Nightbitch nie grzeszy subtelnością, a elementy body-horroru nie zawsze działają, choć na pewno sprawiają, iż film wyróżnia się wśród innych o podobnej tematyce.
We Wrocławiu swoją polską premierę miał też The End (ocena: 8), nowy film Joshuy Oppenheimera, reżysera znanego do tej pory wyłącznie z twórczości dokumentalnej. Scena zbrodni (2012) i Scena ciszy (2014) były uważane przez krytyków za czołowe osiągnięcia kinematografii w tamtych latach, dostały też wiele nominacji i nagród od branży filmowej. Długo przyszło nam czekać na kolejne dzieło amerykańskiego twórcy, wydawało się, iż pojawi się już w Cannes lub Wenecji, oba festiwale jednak filmu nie chciały i dopiero w Telluride miał on swój pierwszy pokaz.
The End jest przedziwnym musicalem, który niewątpliwie podzieli widzów. Opowiada o rodzinie, która w obliczu apokalipsy żyje od ponad 20 lat w bunkrze. gwałtownie dowiadujemy się, iż rodzina ma obsesję na punkcie sztuki – obrazy Moneta i Degasa ozdabiają ściany, ojciec jest pisarzem, a matka byłą baletnicą. Poczucie kontroli i bezpieczeństwa zostaje jednak zaburzone, gdy u progu zjawia się tajemnicza kobieta, która ostatecznie staje się częścią familii. niedługo okaże się, iż każdy z bohaterów ma coś za uszami, każdy przyczynił się do apokalipsy.
Inspirowany musicalami Złotej Ery Hollywood zadaje wiele pytań natury moralnej – czy lepiej cierpieć w milczeniu, żyjąc w nieświadomej błogości, podczas gdy ma miejsce apokalipsa? Czy też może jednak warto otworzyć się na ból popełnionych błędów i okropności rzeczywistości? The End to specyficzny musical, które nie ma ani odpowiednego tempa, ani rytmu, jednak nie uważam tego za wadę. Piosenki wpadają w ucho i inaczej niż w większości musicali, nie komentują tego co się dzieje na ekranie, a są pewną ekspresją uczuć, które bohaterowie przeżywają. Jest to szczere, autentyczne i głęboko poruszające.