AC/DC – PWR/UP TOUR – relacja z koncertu z Warszawy

popkulturowcy.pl 5 dni temu

Ja po prostu uwielbiam chodzić na koncerty emerytów. Rod, Cyndi, Maryla, Judas Priest (zaskoczyli mnie rok temu, a już jutro ponownie zawitają do Polski). I chociaż za każdym razem idę na te gigi spodziewając się bardziej nocy żywych trupów, niż króliczków Duracell latających po scenie, te muzyczne legendy zwykle już w pierwszym numerze wycierają mną podłogę.

Czy uczę się na błędach? Najwyraźniej nie, bo przy koncercie AC/DC, organizowanym przez Live Nation na stadionie PGE Narodowy w naszej stolicy, moje obawy były takie, jak przed występami wymienionych wcześniej tuz. Więcej, były one znacznie, znacznie poważniejsze – śmierć Malcolma Younga i dobijający 80-tki Brian Johnson, dodatkowo z poważnymi kłopotami ze słuchem… choćby ciepło przyjęty PWR/UP nie mógł nie być dostateczną gwarancją, iż Panowie dadzą radę live. Jak okazało się już na początku warszawskiego gigu, największym wrogiem AC/DC nie była zmiana w składzie – wszakże radzili sobie już z taką sytuacją w 1980 roku, gdy ze światem pożegnał się Bon Scott. Wrogiem nie był również ani wiek członków zespołu, ani słuch wokalisty. Była nim – a jakże – akustyka na Narodowym.

Wielokrotnie spotkałem się z komentarzami znajomych, iż Narodowy nie nadaje się do organizacji koncertów. Głupi nie chciałem w to wierzyć, wszakże kilka lat temu na koncercie Taco/Podsiadło bawiłem się świetnie i problemów z akustyką nie uświadczyłem. No cóż – ekscytacja towarzysząca mi przed wyjściem australijskiej kapeli na scenę, wraz z pierwszymi dźwiękami gitar, wokalu i perkusji, zamieniła się w zawód, szok i niedowierzanie. Było AŻ TAK źle i nie zmieniło się to w trakcie występu. Wokalu Johnsona przez niemal cały koncert prawie w ogóle nie było słychać…

Musiałem się naprawdę mocno przekonywać, by zmienić nastawienie, iść – nomen omen – z prądem koncertu i próbować czerpać z tego fun. I to mówię ja, który dostał akredytację dziennikarską. Co musieli czuć Ci, którzy wydali na bilet 7 stów? Co interesujące, nagrania z telefonu nie rejestrują tego problemu – nie sugerujcie się więc filmikami z sieci, szukając opinii o tej niesławnej akustyce. Jest źle i nie zapowiada się, by to się w jakikolwiek sposób zmieniło. Szkoda, iż Gunsi (12 lipca) i Maideni (2 sierpnia) nie wybrali innego obiektu na koncert w Polsce…

Powróćmy jednak do gwiazd wieczoru. Jak wspomniani w pierwszym akapicie artyści uświadomili mi, iż wiek to tylko liczba, tak Panowie z AC/DC nie dość, iż zrobili to ze 48 razy dobitniej, to jeszcze naładowali mnie taką dawką energii, której nie czułem nigdy wcześniej na żadnym popkulturowym evencie w swoim życiu. I nie wiem, kto mnie bardziej zachwycił. 70-letni Angus, który dwoił się i troił na scenie, zachwycając fanów swoim kultowym chodem i serwując im 20 minutowe (!!!) solo, czy jednak 78-letni Brian, który mimo utraty słuchu, powrócił i udowodnił, iż wciąż ma to coś. Strach pomyśleć co by było, gdyby akustyka była przynajmniej na przyzwoitym poziomie…

AC/DC przygotowało naprawdę świetne show, serwując nam swoje największe klasyki. Przy Back in Black na ekrany telebimów nałożono czarno-biały filtr. Hells Bells to oczywiście pojawienie się na scenie wielkiego dzwonu (choć tym razem obyło się bez większych interakcji z jego udziałem). Highway to Hell wywołało wśród zebranych euforię, jakiej jeszcze nie widziałem – cały stadion poderwał się i fani śpiewając refren niemal zagłuszyli dźwięki instrumentów. Znalazło się też miejsce dla dwóch kawałków z najnowszego krążka, Power Up. Kończącemu koncert For Those About to Rock (We Salute You), towarzyszyły wystrzały z armat i w końcu fajerwerki. 21 utworów, ponad 2 godziny czystego rocka i żadnych dłuższych przerw – nie dziwota, iż Panowie robią sobie 3-4 dni przerwy między koncertami. Wysiłek, jaki wkładają w te występy, aby zapewnić fanom jak największą radość, jest naprawdę godna podziwu i wszelkiego poklasku. Panowie – We Salute You!

I chociaż szanse są praktycznie zerowe, marzy mi się jeszcze jedna, ostatnia wizyta AC/DC w Polsce – tym razem na obiekcie, który pozwoliłby fanom w pełni i bez problemów cieszyć się występem swoich idoli. Prawdziwe pożegnanie, bez lekkiego niesmaku i tej rysy na szkle. Powiem wam jednak szczerze – zwalona akustyka czy nie, widok tych muzyków na scenie, ich energia i pasja zakorzeniły we mnie myśl, która rosła z każdą kolejną minutą występu i najpewniej zostanie już ze mną do końca mojego życia i o jeden dzień dłużej. Nie ma i nie będzie większej kapeli rockowej, niż AC/DC i jestem naprawdę zachwycony faktem, iż mogłem ich zobaczyć (i trochę usłyszeć) na żywo.

Idź do oryginalnego materiału