A Tourist’s Guide to Love, czy też w wersji polskiej Przewodnik po miłości, to kolejna komedia romantyczna Netflixa. Raz na jakiś czas takie produkcje są wypluwane przez maszynę losującą. Czym wyróżnia się ten konkretny rom-com? Niczym.
Fabułę A Tourist’s Guide to Love w pewnym momencie streszcza nam jedna z postaci, posłużę się więc cytatem. Jedna z pobocznych postaci ogłasza: „To typowa historia moja przyjaciółka została rzucona i pojechała na wakacje. A teraz to ty i dwóch gorących facetów w trójkącie miłośnym – no i wszystko dzieje się w Wietnamie”. Do tego opisu mogę dodać zaledwie jeden szczegół. Bohaterka pracuje dla biura podróży, które zamierza wykupić firmę, w której pracuje przewodnik grupy, który jest jedną trzecią miłosnego trójkąta.
Bohaterowie wpisują się w typowe role komedii romantycznej. Amanda zostaje zostawiona na lodzie przez wieloletniego chłopaka, Johna. W ramach pracy wyrywa się do Wietnamu, gdzie poznaje Sinha. Wpadają sobie w oko, wtedy powraca John w charakterze obowiązkowej przeszkody. Aktorzy grający Amandę i Sinha – Racheal Leigh Cook i Scott Ly – choćby mają jako taką chemię, ale trudno na to patrzeć jako na zasługę ich gry aktorskiej. Mają tak kilka do roboty poza przerzucaniem spojrzeń, iż nie mają jak się wykazać. Poza miłosnym trio mamy kilka osób w grupie wycieczkowej, które mogłyby nie istnieć. Są w filmie tylko z dwóch powodów – pokazują bohaterce, iż miłość jest piękna i przy okazji odhaczają reprezentację wszechobecną w Netflixie. Nieważne, czy to para lesbijek z córką czy pomarszczeni staruszkowie, każdy ma maksymalnie jedno zdanie.
Nieodłączną częścią A Tourist’s Guide to Love są puste frazesy. Sinh staje się niemal jak tybetański mnich, który sypie z rękawa nic nie znaczącymi mądrościami. Z jego ust pada dużo pompatycznych pouczeń o otwieraniu się na piękno życia, spontaniczność, przyjmowanie doświadczeń itd. Cytaty Paolo Coehlo padają co drugie zdanie, a nasza Amerykanka jest nimi oczarowana. Ile razy widzieliście motyw Azjaty, który rozgryzł życie i zachowuje się jak guru?
Nie możemy też zapomnieć o Wietnamie. Motywy turystyczne sięgają poza biura podróży i azjatyckiego przewodnika. Cały film jest jedną wielką pocztówką. Aż do bólu wyciskane są tu ostatnie soku z Wietnamu. Widoczki widziane z okiem autokaru ciągną się w nieskończoność. Zbliżone ujęcia na jedzenie, bazary, materiały, dywany i wszystkie możliwe produkty. Obowiązkowy montaż z mierzeniem ciuchów dotyczy tradycyjnego wietnamskiego ubioru. Wszystko w rytmach wietnamskiej muzyki – zarówno bardziej tradycyjnej jak i współczesnej. Do pewnego stopnia ten zabieg działa – w końcu poznajemy to wszystko dlatego, iż turystyczna rodzinka zwiedza kraj – ale ile można. Przez te widokowo-muzyczne wstawki film rozciąga się niesamowicie.
A Tourist’s Guide to Love to historia, w której nic was nie zaskoczy. W ciągu pięciu minut domyślicie się każdej nadchodzącej sceny. Może parę razy uśmiechniecie się na jakimś frazesie. Może spodobają się wam azjatyckie pola widziane z autobusu. Wciąż jednak jest to film złożony z losowych elementów typowych dla komedii romantycznej. Nie zapisze się wam w pamięci i nic nowego nie wniesie. Przez parę dni utrzyma się w Top10 Netflixa, bo akurat wyświetla się na środku. Innych powodów do oglądania nie widzę.
Obrazek główny: Multimovies.