Wybaczcie ten niefinezyjny rym, ale w sumie nigdy nie wiadomo, kto lub co może czaić się za rogiem, choćby pod koniec przeciętnego świątecznego filmu. Do około setnej minuty seansu nowych "Listów do M." myślałem sobie: dlaczego znowu jest tak rozwlekle, niezbornie i nijako? A tu w ostatnim kwadransie, w obliczu zerowych oczekiwań, nagle zatliła się iskra ekranowo-gwiazdkowej magii, naciśnięto odpowiednie klawisze, coś drgnęło, kąciki moich ust się uniosły, choćby zaszkliły się oczy. Wprawdzie średnia to nagroda za ponad półtorej godziny bezemocjonalnego zaplatania rąk, ale z drugiej strony to taki mały świąteczny cud, zwłaszcza wobec jednostajności i bezbarwności całych "Listów" nr 5 (to naprawdę mógł być email!). Oczywiście większość filmu znowu wypełnia humor w stylu "czy tuja kłuje wuja w…?" (owszem, na ekranie pojawi się tuja i śmieszki dotyczące oczywistego rymu do "wuja"), zaś wątki dramatyczne tym razem przybiorą wyjątkowo niepokojący i mroczny odcień. Jednak jakby to powiedział nasz znajomy mikołaj Mel vel Tomasz Karolak: "mężczyzny nie poznaje się po tym jak zaczyna, ale jak kończy". A najnowsza odsłona rodzimego, bożonarodzeniowego dobra narodowego finał ma niezły – jest bezczelnie wzruszająco, montaż równoległy podkręca emocje, rzewna muzyka i kolędy wjeżdżają na pełnej. I tak ma właśnie być. "I dont want realism! I want magic!".
Od poprzedniego odcinka warszawskiej opowieści wigilijnej minęły dwa lata. Twórcy przestali się też bawić w numerowanie (szóstka jest już jakaś podejrzana). Postawili na kocykowy i nostalgiczny podtytuł "Pożegnania i powroty" sugerujący jakąś nową jakość. To oczywiście tylko marketingowy chwyt, choć rzeczywiście szósta część zawiera nieco większy ładunek nostalgii, niż można było przypuszczać. Odczują to zwłaszcza widzowie, którzy dobrze pamiętają pierwsze "Listy do M." i rzadko myślą o tym, ile to już zim ociepla nam ta saga. Oto Kostek Konieczny, tym razem ledwie w epizodzie, jest już zupełnie dorosłym mężczyzną, a mały urodzony w finale filmu z 2011 Kazik, syn Mela to legitny nastolatek. Po kilku filmach przerwy do uniwersum wraca też Maciej Stuhr w ujmującym i zaskakująco zgrabnie napisanym wątku.
Posmak całkiem interesującego powrotu do przeszłości mają też perypetie samego Mela, od niedawna niezależnego przedsiębiorcy świadczącego gwiazdkowe usługi. Na kartach kolejnych "Listów" (albo raczej w piątej części) bohater Karolaka dojrzewał, teraz zaś ma szansę pomóc swojemu pracownikowi, Grześkowi (Kirył Pietruczuk), w którym widzi siebie z młodości – lekkomyślnego hulakę i casanovę. Oprócz tego, iż znany z serialu "1670" Pietruczuk ma to coś – jest charyzmatyczny, atrakcyjny i wnosi w ów ekranowy świat pewien nowy rodzaj luzu – cały ich wątek, mimo oczywistych mielizn, wypada godziwie i, co ważniejsze, skleja się emocjonalnie, dając spełnienie w finale.
Za to już któraś część z kolei zupełnie nie rezonuje z ambarasami wdowca Wojtka (Wojciech Malajkat), któremu tym razem towarzyszy równie samotna Ewa (Magdalena Walach). W objęciach wisielczego humoru (czasem dość niezręcznego) tych dwoje będzie robić bardzo niewigilijne rzeczy – powiem tak: pojawi się broń, a skoro się pojawi, to i wypali. Również perypetie dwójki weteranów "Listów do M.", Kariny (Agnieszka Dygant) i Szczepana (Piotr Adamczyk) Lisieckich zawodzą. Otrzymujemy bowiem kolejną wersję tego samego konfliktu – Karina wścieka się na męża, małżonek zaś chce w święta zrobić wszystkim dobrze. Przyznaję jednak, iż wypracowana przez lata chemia między aktorami sprawia, iż choćby w tak krindżowym wątku gwiazdy serii są w stanie wykrzesać zabawne momenty, zwłaszcza gdy zdają się świadomie odgrywać pastisz swoich ról i person. Ciężko się nie uśmiechnąć, gdy Karinowe, soczyste "W dupie!" Szczepan zawadiacko ripostuje uwagą, iż czekał, aż w tym roku wypowie te słowa. Z kolei bohaterka Dygant mrugnie po papieżowemu do nas wszystkich, wyrzucając mężowi, iż wygłasza wzniosłe mowy niczym "Urbi and Orbi". "Et" – poprawi ją Adamczyk.
"Pożegnania i powroty" są więc bardziej powrotami i to raczej do znajomych, z którymi wcale nie zdążyliśmy się jakoś bardzo stęsknić. Ale wpuszczamy ich, słuchamy i kiwamy głową. Każda kolejna część "Listów do M." coraz bardziej przypomina przydługi i dość niemrawy świąteczny "special episode" familijnego serialu, którego nie oglądaliśmy cały rok. Jest przewidywalnie, czasem tujowo, ale stabilnie. Najwierniejszych fanów epistolarnego uniwersum uspokajam – podczas szóstej części znowu można grać w listowe bingo. Słynne „w dupie!” Kariny mamy już odhaczone. A czy Mel powie "psia dupa" więcej niż raz? No zgadnijcie. Czy znajdzie się chwila dla Apartu? Pewnie. Czy galeria handlowa będzie tętnić życiem w wigilijny wieczór? Jeszcze jak. Czy będziemy mogli się wzruszyć parą staruszków granych przez legendy polskiego kina? A tu pudło. Na chwilę pojawia się wprawdzie Stanisława Celińska jako matka Mela, ale ujmujących duetów jak Tyszkiewicz i Pietraszak ("Listy" nr 1) czy Wrzesińska i Brudny ("Listy" nr 4) tym razem niestety nam odmówiono. Znowu zresztą oglądamy przygody bardzo normatywnego rezerwuaru postaci. jeżeli więc tytułowe pożegnania nie są zapowiedzią końca serii, radziłby twórcom nieco urozmaicić spektrum bohaterów – ale niekoniecznie w postaci Japończyka odwiedzającego ojczyznę swojego dziadka i stającego się dla polskich bohaterów egzotyczną sensacją.
Jestem przekonany, iż najnowsza część "Listów do M." znajdzie swoją widownię i wiele osób wyjdzie z kina zadowolonych. Mała bowiem nad Wisłą konkurencja w zakresie kina świątecznego (w kinach – żadna) i to takiego, które łączy komercyjny, globalny "Xmas spirit" z naszym lokalnym nieco melancholijnym znaczeniem Wigilii (także tej świeckiej). Obserwacja medialnego pejzażu w tym zakresie dowodzi zresztą, iż lepiej przyjmowane są kolejne inkarnacje tego samego niż projekty starające się wpuścić jakiś powiew świeżości, jak choćby chłodno przyjęte netflixowe "Jeszcze przed świętami" sprzed dwóch lat (lepsze niż każda z pięciu ostatnich części "Listów do M."). W końcu to świąteczne frasunki i wzruszenia Lisieckich, Mela i reszty na dobre wpisały się w polski pejzaż okołoświąteczny. Tuż po tym jak w okolicach 11 listopada rozmrozimy Mariah Carey, ale jeszcze zanim weźmiemy się za rozmrażanie sylwestrowej Maryli, padnie pytanie: czy w tym roku są "Listy do M."? Tak, to ten rok.
Od poprzedniego odcinka warszawskiej opowieści wigilijnej minęły dwa lata. Twórcy przestali się też bawić w numerowanie (szóstka jest już jakaś podejrzana). Postawili na kocykowy i nostalgiczny podtytuł "Pożegnania i powroty" sugerujący jakąś nową jakość. To oczywiście tylko marketingowy chwyt, choć rzeczywiście szósta część zawiera nieco większy ładunek nostalgii, niż można było przypuszczać. Odczują to zwłaszcza widzowie, którzy dobrze pamiętają pierwsze "Listy do M." i rzadko myślą o tym, ile to już zim ociepla nam ta saga. Oto Kostek Konieczny, tym razem ledwie w epizodzie, jest już zupełnie dorosłym mężczyzną, a mały urodzony w finale filmu z 2011 Kazik, syn Mela to legitny nastolatek. Po kilku filmach przerwy do uniwersum wraca też Maciej Stuhr w ujmującym i zaskakująco zgrabnie napisanym wątku.
Posmak całkiem interesującego powrotu do przeszłości mają też perypetie samego Mela, od niedawna niezależnego przedsiębiorcy świadczącego gwiazdkowe usługi. Na kartach kolejnych "Listów" (albo raczej w piątej części) bohater Karolaka dojrzewał, teraz zaś ma szansę pomóc swojemu pracownikowi, Grześkowi (Kirył Pietruczuk), w którym widzi siebie z młodości – lekkomyślnego hulakę i casanovę. Oprócz tego, iż znany z serialu "1670" Pietruczuk ma to coś – jest charyzmatyczny, atrakcyjny i wnosi w ów ekranowy świat pewien nowy rodzaj luzu – cały ich wątek, mimo oczywistych mielizn, wypada godziwie i, co ważniejsze, skleja się emocjonalnie, dając spełnienie w finale.
Za to już któraś część z kolei zupełnie nie rezonuje z ambarasami wdowca Wojtka (Wojciech Malajkat), któremu tym razem towarzyszy równie samotna Ewa (Magdalena Walach). W objęciach wisielczego humoru (czasem dość niezręcznego) tych dwoje będzie robić bardzo niewigilijne rzeczy – powiem tak: pojawi się broń, a skoro się pojawi, to i wypali. Również perypetie dwójki weteranów "Listów do M.", Kariny (Agnieszka Dygant) i Szczepana (Piotr Adamczyk) Lisieckich zawodzą. Otrzymujemy bowiem kolejną wersję tego samego konfliktu – Karina wścieka się na męża, małżonek zaś chce w święta zrobić wszystkim dobrze. Przyznaję jednak, iż wypracowana przez lata chemia między aktorami sprawia, iż choćby w tak krindżowym wątku gwiazdy serii są w stanie wykrzesać zabawne momenty, zwłaszcza gdy zdają się świadomie odgrywać pastisz swoich ról i person. Ciężko się nie uśmiechnąć, gdy Karinowe, soczyste "W dupie!" Szczepan zawadiacko ripostuje uwagą, iż czekał, aż w tym roku wypowie te słowa. Z kolei bohaterka Dygant mrugnie po papieżowemu do nas wszystkich, wyrzucając mężowi, iż wygłasza wzniosłe mowy niczym "Urbi and Orbi". "Et" – poprawi ją Adamczyk.
"Pożegnania i powroty" są więc bardziej powrotami i to raczej do znajomych, z którymi wcale nie zdążyliśmy się jakoś bardzo stęsknić. Ale wpuszczamy ich, słuchamy i kiwamy głową. Każda kolejna część "Listów do M." coraz bardziej przypomina przydługi i dość niemrawy świąteczny "special episode" familijnego serialu, którego nie oglądaliśmy cały rok. Jest przewidywalnie, czasem tujowo, ale stabilnie. Najwierniejszych fanów epistolarnego uniwersum uspokajam – podczas szóstej części znowu można grać w listowe bingo. Słynne „w dupie!” Kariny mamy już odhaczone. A czy Mel powie "psia dupa" więcej niż raz? No zgadnijcie. Czy znajdzie się chwila dla Apartu? Pewnie. Czy galeria handlowa będzie tętnić życiem w wigilijny wieczór? Jeszcze jak. Czy będziemy mogli się wzruszyć parą staruszków granych przez legendy polskiego kina? A tu pudło. Na chwilę pojawia się wprawdzie Stanisława Celińska jako matka Mela, ale ujmujących duetów jak Tyszkiewicz i Pietraszak ("Listy" nr 1) czy Wrzesińska i Brudny ("Listy" nr 4) tym razem niestety nam odmówiono. Znowu zresztą oglądamy przygody bardzo normatywnego rezerwuaru postaci. jeżeli więc tytułowe pożegnania nie są zapowiedzią końca serii, radziłby twórcom nieco urozmaicić spektrum bohaterów – ale niekoniecznie w postaci Japończyka odwiedzającego ojczyznę swojego dziadka i stającego się dla polskich bohaterów egzotyczną sensacją.
Jestem przekonany, iż najnowsza część "Listów do M." znajdzie swoją widownię i wiele osób wyjdzie z kina zadowolonych. Mała bowiem nad Wisłą konkurencja w zakresie kina świątecznego (w kinach – żadna) i to takiego, które łączy komercyjny, globalny "Xmas spirit" z naszym lokalnym nieco melancholijnym znaczeniem Wigilii (także tej świeckiej). Obserwacja medialnego pejzażu w tym zakresie dowodzi zresztą, iż lepiej przyjmowane są kolejne inkarnacje tego samego niż projekty starające się wpuścić jakiś powiew świeżości, jak choćby chłodno przyjęte netflixowe "Jeszcze przed świętami" sprzed dwóch lat (lepsze niż każda z pięciu ostatnich części "Listów do M."). W końcu to świąteczne frasunki i wzruszenia Lisieckich, Mela i reszty na dobre wpisały się w polski pejzaż okołoświąteczny. Tuż po tym jak w okolicach 11 listopada rozmrozimy Mariah Carey, ale jeszcze zanim weźmiemy się za rozmrażanie sylwestrowej Maryli, padnie pytanie: czy w tym roku są "Listy do M."? Tak, to ten rok.