Zrozumiale zdrowe emocje budzi fakt, iż i Polacy swoje horrory miewają. Lata posuchy sprawiły, iż rzucamy się chętnie na produkty rodzime, choć te częstokroć spreparowane są na podstawie przepisu zagranicznego. Kojarzyć się to wszystko może z błędnym kołem, bo trudno wypracować gatunkową tożsamość, kiedy za fundament ma się produkcje zachodnie, na których jeden z drugim dorastał. Debiutujący pełnym metrażem Dawid Torrone, tak jak i Bartosz M. Kowalski, który – czy tego chcemy, czy nie – stał się twarzą nadwiślańskiego horroru, to rówieśnicy, także i moi, i trudno im oderwać się od wzorców oraz schematów, którymi nasiąknęli za młodu. Jest to ewidentne zarówno na płaszczyźnie scenariuszowej, jak i formalnej. Ale ci dwaj to twórcy o zupełnie różnej wrażliwości i, co ważne, twórcy usilnie poszukujący swojego języka, a przy tym sięgający po inne zestawy narzędzi, choć częściej jest to młotek i przecinak niż ołówek i pędzel.
Oniryczny slasher na kościach z giallo brzmi nader ciekawie i interesujący faktycznie się okazuje, acz głównie w wymiarze wizualnym. Dystrybuowani przez VHS Hell, grupę pasjonatów specjalizujących się w pokazach kina klasy B i krzewieniu wiedzy o kinie gatunkowym, "Martwi przed świtem" to bowiem film kompletny i spełniony, jeżeli chodzi o trafne wykorzystanie klasycznego repozytorium grozy. Scenariuszowo już jednak kuleje. Konwencja sennego koszmaru niejako z natury rzeczy zwalnia reżysera z obowiązku tłumaczenia niejasności, tudzież dopuszcza rezygnację z pewnych ogniw łańcucha przyczynowo-skutkowego, jednak mam obawy, iż w tym przypadku nie pełni ona funkcji stricte artystycznej, ale praktyczną. Innymi słowy, została ona zastosowana przede wszystkim do przykrycia niedostatków fabularnych i charakterologicznych, i to do tego stopnia, iż film wydaje się oderwany choćby od rzeczywistości świata przedstawionego, której nie udaje mu się ani rozrysować, ani uwiarygodnić. "Martwi przed świtem" przypominają przez to zaledwie profesjonalne ćwiczenie, efektowny pokaz umiejętności, a nie pełnoprawne kino grozy, jako iż to nie może w takich warunkach zaistnieć. Pozostaje jedynie zachwycić się stylizowanym oświetleniem, obficie tryskającą juchą, zagadkowymi gałkami ocznymi na masce killera i sprawnymi nawiązaniami do arcydzieł gatunku. Reszta jest czysto pretekstowa.
Torrone nie interesuje się zbytnio, kogo zabija, ale jak. Slasher nigdy nie dążył do psychologicznego zniuansowania postaci, zwykle sprowadzanych do roli zwierząt rzeźnych, ale tutaj nie ma choćby zasłony dymnej, która pozwoliłaby nam udawać, iż obcujemy z czymś więcej niż posklejanymi ze sobą scenkami. Grupa młodych aktorów, którzy zjawiają się w betonowym teatrze, gdzie mają wystawić sztukę tajemniczego dramaturga, najpewniej okultysty, to niemalże jednorodna mieszanka. Wybijani kolejno przez mordercę w fikuśnej masce są nam idealnie obojętni, tak jak obojętna jest motywacja zabójcy. Sceny makabryczne wykonane są z należycie prymitywną finezją i stanowią dowód na techniczne możliwości ekipy odpowiedzialnej za film. Gorzej z tym, co dzieje się między nimi. Torrone pcha tam wypełniacze, zwykłą fabularną gąbkę, i choć "Martwi przed świtem" realizowane są niecałe półtorej godziny, brak im należytego tempa i jakiegokolwiek napięcia, związanego, najczęściej, nie tyle ze stylistyczną kompetencją, co z chociażby śladowym emocjonalnym zaangażowaniem. Które tutaj jest, po prostu, nieobecne.
Stąd trudno jest patrzeć na ten tytuł inaczej niż jak na poszukiwanie własnego głosu, tylko nie sposób go znaleźć, kiedy mówi się obcym językiem. Torrone jest sprawnym imitatorem, zdolnym do naśladowania tego, co było i jest, ale, przynajmniej tym debiutem, nie mówi ani słowa na temat tego, co jeszcze może być. Obrana konwencja, choć sprzyja reżyserowi, który porusza się po otulonym jakby mgłą teatrze niczym upiór, co i rusz wyskakując zza rogu, na dłuższą metę szkodzi filmowi, bo jego odrealnienie nie pozwala zbudować więzi z widzem; choćby w skądinąd całkiem niezłym, transgresywnym finale. Zupełnie jakby "Martwi przed świtem" nie potrafili wyrwać się z ram efektownej prezentacji reżyserskiego kunsztu i gatunkowej biegłości, wynieść się na poziom filmu fabularnego. Dawidzie Torrone, wierzymy, iż potrafisz. Teraz czas zrobić porządne kino.
Oniryczny slasher na kościach z giallo brzmi nader ciekawie i interesujący faktycznie się okazuje, acz głównie w wymiarze wizualnym. Dystrybuowani przez VHS Hell, grupę pasjonatów specjalizujących się w pokazach kina klasy B i krzewieniu wiedzy o kinie gatunkowym, "Martwi przed świtem" to bowiem film kompletny i spełniony, jeżeli chodzi o trafne wykorzystanie klasycznego repozytorium grozy. Scenariuszowo już jednak kuleje. Konwencja sennego koszmaru niejako z natury rzeczy zwalnia reżysera z obowiązku tłumaczenia niejasności, tudzież dopuszcza rezygnację z pewnych ogniw łańcucha przyczynowo-skutkowego, jednak mam obawy, iż w tym przypadku nie pełni ona funkcji stricte artystycznej, ale praktyczną. Innymi słowy, została ona zastosowana przede wszystkim do przykrycia niedostatków fabularnych i charakterologicznych, i to do tego stopnia, iż film wydaje się oderwany choćby od rzeczywistości świata przedstawionego, której nie udaje mu się ani rozrysować, ani uwiarygodnić. "Martwi przed świtem" przypominają przez to zaledwie profesjonalne ćwiczenie, efektowny pokaz umiejętności, a nie pełnoprawne kino grozy, jako iż to nie może w takich warunkach zaistnieć. Pozostaje jedynie zachwycić się stylizowanym oświetleniem, obficie tryskającą juchą, zagadkowymi gałkami ocznymi na masce killera i sprawnymi nawiązaniami do arcydzieł gatunku. Reszta jest czysto pretekstowa.
Torrone nie interesuje się zbytnio, kogo zabija, ale jak. Slasher nigdy nie dążył do psychologicznego zniuansowania postaci, zwykle sprowadzanych do roli zwierząt rzeźnych, ale tutaj nie ma choćby zasłony dymnej, która pozwoliłaby nam udawać, iż obcujemy z czymś więcej niż posklejanymi ze sobą scenkami. Grupa młodych aktorów, którzy zjawiają się w betonowym teatrze, gdzie mają wystawić sztukę tajemniczego dramaturga, najpewniej okultysty, to niemalże jednorodna mieszanka. Wybijani kolejno przez mordercę w fikuśnej masce są nam idealnie obojętni, tak jak obojętna jest motywacja zabójcy. Sceny makabryczne wykonane są z należycie prymitywną finezją i stanowią dowód na techniczne możliwości ekipy odpowiedzialnej za film. Gorzej z tym, co dzieje się między nimi. Torrone pcha tam wypełniacze, zwykłą fabularną gąbkę, i choć "Martwi przed świtem" realizowane są niecałe półtorej godziny, brak im należytego tempa i jakiegokolwiek napięcia, związanego, najczęściej, nie tyle ze stylistyczną kompetencją, co z chociażby śladowym emocjonalnym zaangażowaniem. Które tutaj jest, po prostu, nieobecne.
Stąd trudno jest patrzeć na ten tytuł inaczej niż jak na poszukiwanie własnego głosu, tylko nie sposób go znaleźć, kiedy mówi się obcym językiem. Torrone jest sprawnym imitatorem, zdolnym do naśladowania tego, co było i jest, ale, przynajmniej tym debiutem, nie mówi ani słowa na temat tego, co jeszcze może być. Obrana konwencja, choć sprzyja reżyserowi, który porusza się po otulonym jakby mgłą teatrze niczym upiór, co i rusz wyskakując zza rogu, na dłuższą metę szkodzi filmowi, bo jego odrealnienie nie pozwala zbudować więzi z widzem; choćby w skądinąd całkiem niezłym, transgresywnym finale. Zupełnie jakby "Martwi przed świtem" nie potrafili wyrwać się z ram efektownej prezentacji reżyserskiego kunsztu i gatunkowej biegłości, wynieść się na poziom filmu fabularnego. Dawidzie Torrone, wierzymy, iż potrafisz. Teraz czas zrobić porządne kino.


















