Kuratorowaną przez Miladę Ślizińską wystawę Christiana Boltanskiego we wrocławskim OP ENHEIM widziałem dzień po powrocie z Kassel. Nie piszę o tym dlatego, iż sądzę, iż kogokolwiek zainteresować może moja wrześniowa marszruta. Robię to raczej dla siebie i zebrania myśli.
Bo oto z serca sztuki współczesnej wpada się w Serce (2011) artysty: instalację składającą się z żarówki migającej w rytmie bijącego serca Boltanskiego, której światło odbija się od czarnych luster powieszonych na ścianach. Jeszcze wczoraj było się w miejscu, w którym przez wszystkie przypadki odmieniano słowa „kolektywność” i „wspólnotowość”, kwestionując jednocześnie indywidualizm i demistyfikując jego mitologię czy wręcz samą potrzebę. Dziś ląduje się natomiast w przestrzeni, którą swoim wzrokiem omiata dyskursywnie skompromitowana wczoraj figura: jednostkowy i pojedynczy, wyjątkowy i spersonalizowany artysta. Ten patrzy ze swojego czarno-białego fotograficznego autoportretu – twarzy składającej się z trzech horyzontalnie podzielonych części, z których każda pochodzi z innego etapu jego życia. Fotografia umieszczona jest pomiędzy zielonymi i czerwonymi żarówkami, tworząc siedmioramienną świetlistą strukturę (Lumières, portrait Boltanski, 2014).
Data, jaka pada w tytule wystawy – 6 września – to nie tylko tautologiczny zabieg wyznaczający dzień jej otwarcia. 6 września to przede wszystkim dzień urodzin zmarłego ponad rok temu Boltanskiego. Ta pierwsza zorganizowana pośmiertnie prezentacja jego prac w Polsce nie opowiada o śmierci, ale o życiu artysty.
W weekend widziało się frenetyczne negocjowanie i publiczne zaznaczanie zbiorowej obecności, by we wtorek znaleźć się w miejscu, w którym – jak to u Boltanskiego – celebrowana jest niemożliwość uobecnienia. Weźmy choćby instalację Manteau Boltanski (2019) złożoną z kolorowych lampek i płaszcza artysty, który ten nosił przez dziesięć lat podczas każdej podróży; płaszcza, w którego kieszeniach wciąż znajdują się jego drobiazgi. Wielkie i zbiorowe historie opowiadane na documenta 15 porzuca się nagle na rzecz tak dla Boltanskiego istotnych i wielokrotnie opracowywanych „małych pamięci”, o których w rozmowie z Agnieszką Taborską przy okazji wystawy Revenir (2001) w CSW Zamek Ujazdowski mówił: „Długo próbowałem zachowywać to, co nazwałem «małą pamięcią». Wielka pamięć, pamięć historyczna jest w książkach. Mała pamięć, która kształtuje nas naprawdę, to szereg zabawnych historii, pewien zasób wiedzy, nagromadzenie drobnych, formujących nas faktów. Wszystko to oczywiście znika razem z nami. Usiłowałem zachować tę małą pamięć, wiedząc, iż to niemożliwe”.
Czy potrzeba nam dziś jeszcze Boltanskiego? Tego – jak sam o sobie mówił Taborskiej – kłamcy, który wzrusza ludzi swoimi wystawami, chociaż są one tylko sztuką? Czy ten gigant, bez którego trudno wyobrazić sobie sztukę drugiej połowy XX wieku, a także teorię i praktykę archiwum (i kontr-archiwum), to jeszcze artysta współczesny? Kameralna i w jakimś sensie bezwstydnie niedzisiejsza wystawa w OP ENHEIM, będąc jednocześnie jedną z najbardziej intymnych i czułych przykładów współpracy artystyczno-kuratorskiej (pomiędzy żyjącą kuratorką a nieżyjącym artystą), jakie od dawna widziałem, udowadnia, iż tak.
Data, jaka pada w tytule wystawy – 6 września – to nie tylko tautologiczny zabieg wyznaczający dzień jej otwarcia. 6 września to przede wszystkim dzień urodzin zmarłego ponad rok temu Boltanskiego. Ta pierwsza zorganizowana pośmiertnie prezentacja jego prac w Polsce nie opowiada – jak zastrzega w tekście kuratorskim Ślizińska – o śmierci, ale o życiu artysty.
[…]
Pełna wersja tekstu jest dostępna w 39. numerze SZUMU