„I tak po prostu” wraca z 3. sezonem i jeżeli już szykujecie się go znienawidzić, może was czekać zaskoczenie. Serial platformy Max wreszcie zaczyna przypominać swojego kultowego poprzednika od HBO, „Seks w wielkim mieście”.
„Odkryłam euforia hate-watchingu” – oznajmia w pewnym momencie Miranda (Cynthia Nixon) w 3. sezonie „I tak po prostu„. No cóż, dobrze dla niej, ale obawiam się, iż hate-watching to żadna radość. Wystarczy wspomnieć dwa pierwsze sezony serialu platformy Max, w których mało ekscytujące życie seksualne emerytek przeplatało się z dziwacznymi próbami odnalezienia się w świecie, gdzie nagle nie wszyscy – ojej, jak żyć!? – są już biali i uprzywilejowani. Oglądanie tego przez większość czasu było katorgą usprawiedliwianą wyłącznie chęcią spędzania czasu z niegdyś ulubionymi postaciami. Dlatego prawdziwą euforią jest konstatacja, iż w 3. sezonie (Max udostępnił krytykom sześć odcinków z dwunastu) serial zdaje się w końcu zmierzać w sensownym kierunku i nie wstydzi się tego, iż nie jest czymś więcej, niż jest faktycznie. Czas najwyższy.
I tak po prostu sezon 3 – czy Carrie i Aidan będą razem?
W nowej serii spotykamy Carrie (Sarah Jessica Parker), Charlotte (Kristin Davis), Mirandę i ich znajomych po krótkiej przerwie. Nowy Jork pachnie latem, w modzie dominuje lekkość i zwiewność, a nasze bohaterki znów spędzają czas w barach i randkują – no, przynajmniej niektóre z nich. Jak pewnie pamiętacie, Carrie zgodziła się na pięcioletnią przerwę w relacji z Aidanem (John Corbett), aby ten mógł wrócić do swoich dorastających synów w Wirginii, a jednocześnie zapowiedzi wciąż były wypakowane ich wspólnymi scenami. Jak to możliwe? Czy akcja przeskoczyła o pół dekady w przyszłość (to już chyba by było science fiction) czy raczej wymyślono coś, co całkowicie odwróci cliffhanger? Nie zdradzając zbyt wiele, żadne z powyższych.

W pierwszej połowie 3. sezonu „I tak po prostu” próbuje zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko, czyli bawi się w związek na odległość, każąc ulubionej parze wielu widzów tkwić w zawieszeniu. O ile niektóre problemy i dylematy Aidana i Carrie wydają się wyjęte wprost z nastoletnich romansów w stylu „Plotkary”, o tyle cały wątek ma w sobie wystarczająco dużo prawdziwych emocji, aby bardziej wciągał niż irytował. Jednocześnie to, iż Carrie nie jest ani wdową w żałobie, ani żoną drugiego ze swoich kultowych chłopaków, otwiera kilka intrygujących możliwości w jej życiu.
Kiedy w pobliżu pojawia się najpierw czarujący ogrodnik Adam (Logan Marshall-Green, „Zamęt”), a następnie brytyjski pisarz (Jonathan Cake, „Stargirl”), romans może jeszcze nie wisi w powietrzu, ale wreszcie widać przebłyski klimatu „Seksu w wielkim mieście„. Po dwóch sezonach ciężkiego dramatu/opery mydlanej w miłosnym wątku Carrie czuć dawną lekkość. Nasza bohaterka choćby za bardzo nie flirtuje, ot, prowadzi luźne, dowcipne rozmowy damsko-męskie, w których od czasu do czasu pojawia się jakaś iskra. I to wystarczy, żeby oglądało się ten sezon z przyjemnością i bez większych zgrzytów. Zresztą, kiedy w wątku z Aidanem robi się poważnie, a para zmuszona jest dokonać pewnych rozliczeń i zmierzyć się z faktami, scenarzyści też nie zawodzą.
I tak po prostu sezon 3 – co słychać u Mirandy i Charlotte?
Odetchną z ulgą też fani Mirandy, która dalej prowadzi swoje poszukiwania seksualne, ale wreszcie czyni to jak osoba dorosła. Koszmarnie stereotypowa postać Che (Sara Ramírez) w ogóle już nie wraca i nikt za nią nie tęskni – ani na ekranie, ani przed ekranem – a w zamian nasza prawniczka dostaje świetną przygodę w 1. odcinku z Rosie O’Donnell i coś więcej w odcinkach późniejszych. Kiedy Miranda przestaje zachowywać się jak dopiero wypuszczona na wolność nastolatka i zaczyna brać się w garść, nagle okazuje się, iż i da się ją lubić, i Nixon wciąż potrafi być źródłem niezobowiązującego komizmu (to samo można powiedzieć o mającej znacznie lżejsze dialogi Parker).

Życie Charlotte jak było, tak jest najmniej ekscytujące z całej czwórki, a adekwatnie już trójki bohaterek, ale jej perypetie „żony ze Stepford” w tym sezonie też bawią częściej niż w poprzednich seriach. Na dodatek w pewnym momencie dochodzi do nich rzeczywiście emocjonalny wątek rodzinny. Samanthy niestety wciąż brak i tego braku nie jest w stanie wypełnić nikt ani nic. I Lisa (Nicole Ari Parker), i Seema (Sarita Choudhury) jak funkcjonowały, tak funkcjonują raczej na zasadzie tokenowego dodatku do białych głównych bohaterek, a próby zrobienia z nich postaci mogących dorównać tym, które są z nami od lat 90., jak nie wychodziły, tak nie wychodzą. To koleżanki, z którymi od czasu do czasu można iść na kawę czy drinka, ale absolutnie nie ma mowy o więzi, jaką mają ze sobą dawne bohaterki „Seksu w wielkim mieście”.
Dużym plusem Seemy jest to, iż – oprócz szałowych sukni, kapeluszy i szpilek na absurdalnie wysokich obcasach – zapewnia nam dostęp do nowojorskich nieruchomości pierwszej klasy. Nowe mieszkanie Carrie to większa gwiazda w 3. sezonie „I tak po prostu” niż osoba, której Carrie je zawdzięcza. Wraca też oczywiście Anthony (Mario Cantone), wraca Harry (Evan Handler) i dzieciaki Charlotte.
Serial dalej bywa sztuczny w kreowaniu realistycznego współczesnego świata, gdzie nie każdy jest biały, bogaty i binarny, ale bez postaci w stylu Che, presji na różnorodność i ciągłego podkreślania, jak wszystko poszło do przodu, da się to oglądać bez zgrzytania zębami. Nie, nie zrobiło się subtelniej, ale Michael Patrick King i spółka nie mają już potrzeby podkreślania co pięć minut, iż tak, oni naprawdę widzą, jak świat się zmienił. Co nie służyło niczemu ani nikomu, tylko wzmacniało wrażenie, iż mamy do czynienia z próbą wskrzeszenia dinozaura, przy jednoczesnym uśpieniu wyrzutów sumienia, iż „Seks w wielkim mieście” nigdy nie pokazywał „prawdziwego” Nowego Jorku.
I tak po prostu sezon 3 – czy warto oglądać serial Max?
Po tym jak z „I tak po prostu” pozbyto się dziwacznych, nietrafionych wątków z osobami, które widzów nic a nic nie obchodziły, całość zyskała rytm, swój specyficzny klimat i wreszcie bardziej przypomina dawny „Seks w wielkim mieście” – może nie tak pieprzny, ale cóż tam jeszcze pozostało do odkrycia? – niż jego parodię. 3. sezon ogląda się jak nostalgiczny trip do przeszłości, nie przerywany bezsensownymi atakami niezamierzenie cringe’owej komedii, w stylu koszmarnie żenującej kolacji Charlotte u czarnoskórych znajomych z poprzedniej serii. Carrie i jej przyjaciółki jakoś odnalazły się w dzisiejszym świecie, przestały go non stop komentować, przestały wszystkiemu się dziwić i po prostu zajęły się swoim życiem. Czyli tym, co zawsze wychodziło im najlepiej.

Oczywiście, oglądanie „I tak po prostu”, z całym jego blichtrem i konsumpcjonizmem sprzedawanym jako normalnym życiem, to wciąż specyficzne doznanie. Kiedy miałam 16, 17 lat i oglądałam odcinki „Seksu w wielkim mieście”, to było coś, do czego się aspirowało. Owszem, chciałyśmy takiej wolności – i mnogości! – wyboru, jak miała panna Bradshaw, ale równie mocno pożądałyśmy zawartości jej szafy. Dziś jeżeli już patrzymy z zazdrością, to raczej w kierunku dyskretnego quiet luxury w stylu Shiv z „Sukcesji” niż krzykliwych, nie zawsze gustownych outfitów Carrie i jej koleżanek.
W jednym z odcinków 3. sezonu nasza bohaterka prowadzi wojnę ze swoim sąsiadem z dołu, któremu przeszkadza to, iż chodzi po mieszkaniu w szpilkach. W najpiękniejszym momencie Carrie rozbrajająco mu oznajmia, iż ona choćby by nie wiedziała, jak chodzić bez szpilek. No cóż… W prawdziwym świecie kobiety w codziennych sytuacjach już dawno pozbyły się niewygodnych obcasów, a designerskie torebki zamieniły na płócienne torby z nadrukiem. I chyba mało która z nas tęskni za tym, co było wcześniej. Miło popatrzeć na rewię mody w „I tak po prostu” – którą na szczęście też stonowano, choć spektakularnych koszmarków, jak na zdjęciu poniżej, wciąż parę się znajdzie – ale walor aspiracyjny „Seksu w wielkim mieście” to dawno zapomniana pieśń przeszłości.

Przy wciąż obecnych zastrzeżeniach 3. sezon „I tak po prostu” wypada znacznie lepiej od poprzedniej dwójki. Serial nie próbuje już być ani „Seksem w wielkim mieście”, ani jego współczesną wersją w niezamierzonym krzywym zwierciadle. Carrie, Miranda i Charlotte, będąc mocno po 50-tce, w końcu zachowują się w miarę zgodnie ze swoim wiekiem, a ich przyjaźń i naturalna chemia między aktorkami robi swoje, czyniąc serial ogladalnym, choćby kiedy wątki cringe’owe pozamieniano w pewnym stopniu na wątki niespecjalnie ekscytujące (jak Charlotte, Lisa i ich przygody mamusiek z Manhattanu).
3. sezon da się oglądać, a momentami choćby lubić. Może to zasługa nowego lokum Carrie, może jej kota, a może ogrodnika z sąsiadem razem wziętych – nie wiem. Wiem, iż zrobiło się nie tylko znośnie, ale wręcz przyjemnie, a to ogromny komplement w przypadku tego serialu. No chyba iż bardziej bawił was hate-watching. Mnie nie.