Filmy o zombie często pełnią funkcję krzywego zwierciadła ukazującego hiperbolę społeczeństwa. Badanie ich pozwala uporządkować historię autodiagnozy naszych lęków i ponurych wizji przyszłości na przestrzeni dekad, począwszy od Nocy żywych trupów (bo trudno podobnych kontekstów upatrywać w Białym zombie i innych filmach sprzed George’a A. Romero), na 28 latach później skończywszy. Dopisanie ciągu dalszego do drugiej z tych serii nie było jednak podyktowane najbardziej oczywistymi obserwacjami związanymi z pandemią i nasilającymi się konfliktami zbrojnymi.
Twister doczekał sequela po trzydziestu latach, Blade Runner po trzydziestu pięciu, Top Gun po trzydziestu sześciu, a Beetlejuice i Lśnienie po niemal czterdziestu. Nie ma dzisiaj filmu, któremu nie groziłaby zombifikacja, niezależnie od tego, czy obsada oraz twórcy pierwowzorów jeszcze żyją, czy nie. Nie byłoby w tym niczego niezwykłego, gdyby Hollywood po prostu zjadało własny ogon i eksploatowało nostalgię do granic możliwości, ale większość z tych filmów nie przypomina wcale skoku na kasę. Poza nielicznymi przypadkami wracania do tytułu sprzed lat bez pomysłu na ciąg dalszy (na przykład Gladiator II), pobudki zaangażowanych do zadania twórców okazują się szczere. Wiele z tych filmów dorównuje oryginałom i 28 lat później można do nich zaliczyć.

Kto po 28 dni później po raz pierwszy sięgnie teraz, może w filmie wyreżyserowanym przez Danny’ego Boyle’a (znanego z Trainspotting czy Slumdog. Milionera z ulicy) i napisanym przez Alexa Garlanda (Civil War, Men, Ex Machina) odnaleźć wiele znajomych pomysłów. Nieświadomy zagrożenia pacjent budzący się w szpitalu po pierwszej fali ataku zombie to przecież początek The Walking Dead, agresywne i gwałtownie poruszające się żywe trupy pojawiają się dzisiaj często (chociażby w Zombie express), podobnie jak wykorzystywanie apokaliptycznej scenerii do opowiedzenia kameralnej historii o relacjach międzyludzkich w czasach, gdy umowa społeczna przestaje obowiązywać. o ile wziąć jednak pod uwagę kontekst 2002 roku, nie sposób nie zauważyć, iż największym hitem o podobnej tematyce w podobnym czasie był Scooby Doo na Wyspie Zombie. Cała reszta to niskobudżetowe produkcje klasy B pokroju Ulicy Zombich albo Martwi nienawidzą żywych.
Duet Boyle/Garland choćby o ile nie wymyślił całkowicie nowej formuły (na wściekłe, biegające trupy, zamiast snujących się, otumanionych kreatur można natrafić już w Nightmare City Umberto Lenziego z 1980 roku), to przyczynił się do jej popularyzacji i ośmielił producentów do inwestowania większych pieniędzy w tego rodzaju kino. Mało tego, właśnie 28 dni później (do spółki z pierwszym Resident Evil) doprowadził do detronizacji wampirów jako królów horrorów na początku XXI wieku i zapoczątkował modę na filmy o zombie. Na ogół silące się w dodatku na więcej niż tylko akcję i grozę, podszyte społeczno-politycznym komentarzem.
George A. Romero jako pierwszy obdarł haitańskie wierzenia voodoo z ich naturalnej otoczki i osadził w sobie znanej współczesności. To on (zwłaszcza w Świcie żywych trupów) dostrzegł w pałętających się bezmyślnie kreaturach poszukujących upragnionego „produktu” podobieństwo do konsumentów pochłoniętych kapitalistyczną żądzą posiadania, za nim podobne przesłanie wygłaszało wielu późniejszych twórców. Boyle z Garlandem dokonali z kolei swoistego przewartościowania, zmieniając obowiązujące od lat reguły gry. Ich film kipiał od brutalności i wybuchowej agresji (spotęgowanej celowo chaotycznymi zdjęciami Anthony’ego Doda Mantle’a, powracającego również w nowej części, gdzie podnosi poprzeczkę jeszcze wyżej), z jaką nie mierzyli się bohaterowie starszych przedstawicieli gatunku, gdzie zbiorowy czarny charakter zwyciężał na ogół nieustępliwością i masą, a nie siłą i szybkością. Co jednak najistotniejsze, postanowili opowiedzieć nie o końcu świata, jaki znamy, tylko o nadziei.

Od pierwszego, pozostawionego bez odpowiedzi: „Hello” wykrzykiwanego na pustych londyńskich ulicach przez Jima (Cillian Murphy) do ostatniego, ułożonego w formie napisu na trawie tak, by zwrócił uwagę przelatującego nieopodal pilota myśliwca, wszystkie wydarzenia kręcą się wokół wiary w powrót do namiastki dawnego życia. Nie ma tutaj specyficznego dla tego rodzaju tytułów nihilizmu, ale nie ma też naiwności. W kluczowej scenie główny bohater zaczyna rozumieć, jak wiele będzie go kosztowało osiągnięcie celu. Jest wyczerpany, pobity, ucieka sprzed muszki tych, których zła nie da się usprawiedliwić odbierającym rozum wirusem, ale widok samolotu przelatującego w oddali dodaje mu wystarczająco dużo energii, by rzucić się na pomoc towarzyszkom więzionym przez zdeprawowanych żołnierzy. Po premierze filmu pojawiały się głosy, jakoby finał był niewystarczająco realistyczny, bo skąd u tego cichego chłopaka wziął się nagle instynkt mordercy, ale właśni w tym szaleńczym zrywie kryje się prawdziwe przesłanie 28 dni później. To historia o tym, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić w walce o normalność, zwyczajność i te wszystkie drobnostki nadające życiu sens.
Młodszy o pięć lat sequel Juana Carlosa Fresnadillo wprowadził do tego świata nie tylko amerykańską armię, ale także hollywoodzkie standardy. To udana kontynuacja z kilkoma pomysłami powielanymi później przez innych twórców (dziecko odporne na wirusa, dające nadzieję na ratunek ludzkości to także bohaterka dzisiaj najpopularniejszej produkcji o zombie – The Last of Us), ale doskwiera jej zastąpienie prowokowania do refleksji rozmachem. Być może dlatego w 28 latach później druga część serii została pominięta, a twórcy zamiast na widowisko, postawili na zagłębienie się w społeczne nastroje. W wywiadach wspominali wprawdzie, iż większą inspiracją był dla nich Brexit niż pandemia koronawirusa, ale doświadczenie grozy zmagań z morderczym wirusem na własnej skórze i odcięcia od otoczenia we własnych czterech ścianach pozwala lepiej zrozumieć, w jakim stanie znaleźli się bohaterowie nowego filmu.
Może dlatego, kiedy po intensywnym, bezpardonowym otwarciu trafiamy na osamotnioną wyspę, gdzie na własnych zasadach funkcjonuje niewielka społeczność, do głowy przychodzą nie tylko liczne podobne osady – od Alexandii z The Walking Dead po Babylon z Zombieland – ale również własny blok czy kamienica i zamieszkujący ją sąsiedzi. Czas, zamiast stanąć w miejscu, cofnął się tutaj jednak – broń palna zniknęła, zastąpiły ją łuki i włócznie, a w dodatku powróciły rytualne przejścia w dorosłość, jak u prymitywnych plemion. Dwunastoletni Spike (Alfie Williams) w początkowych scenach przygotowuje się właśnie do takiego wyczynu wraz z ojcem Jamiem (Aaron Taylor-Johnson), ale – jak nietrudno się domyślić – coś idzie niezgodnie z planem, ujawnione zostają nowe fakty na temat porządku panującego w tym miejscu, które zmuszają chłopca do poszukiwania prawdy poza bezpieczną enklawą.

Nam zresztą też zostają podsunięte świeże fakty, chociażby wydzielenie kilku „klas” żywych trupów o charakterystycznych dla każdej cechach. Z początku wydaje się to zabiegiem niepotrzebnie obniżającym poziom realizmu poprzez skrajne odczłowieczenie zagrożenia tym straszniejszego, im bardziej wydaje się przynależeć do rzeczywistości pozafilmowej. Ani perkate pełzaki, ani brudni i nadzy szaleńcy, ani potężny alfa (choć młodzież powie, iż sigma) nie wydają się równie niebezpieczni, co opętany wściekłością sąsiad z Dni i Tygodni. Zwłaszcza reprezentant ostatniej z tych klas (w tej roli zawodnik MMA Chi Lewis-Parry) sprawia wrażenie nieco przerysowanego. Przynależy raczej do świata horrorów akcji, gdzie wyrywanie głowy wraz z kręgosłupem nie jest niczym nadzwyczajnym, ale Boyle nie pozwala, by jego twory po blisko trzech dekadach ewolucji całkowicie utraciły więź ze swoją ludzką przeszłością. Podkreśla to niekiedy w sposób subtelny, zatrzymując na dłużej spojrzenia na twarzy pozbawionego osobowości stworzenia, innymi razy w bardzo dosadny, zwłaszcza w scenie porodu.
Pierwsza część filmu do złudzenia przypomina Atak tytanów. Wychodzenie poza mury bezpiecznego przysiółku zlokalizowanego na odciętej od technologicznie zaawansowanego świata wyspie i uciekanie przez łąki oraz lasy przed nagimi, wygłodniałymi dzikusami wygląda na pomysł zapożyczony wprost z mangi Hajime Isayamy. W drugiej części dochodzi jednak do wolty. Spike podróżujący z drugim rodzicem (Jodie Comer) w poszukiwaniu doktora Kelsona (Ralph Fiennes) to raczej reinterpretacja Czarnoksiężnika z Oz, gdzie Cynowego Drwala zastępuje szwedzki żołnierz, a Stracha na Wróble brzemienna, zainfekowana kobieta. Rezultat wyprawy jest identyczny – wymarzonego ratunku nie ma, trzeba zadowolić się jedynym dostępnym ersatzem.
Jakie przesłanie Boyle i Garland chcieli w tej ponurej baśni zawrzeć, trudno z początku rozszyfrować. Kiedy po wyrecytowanej odprawie Spike z ojcem wyruszają na ląd wyposażeni w zestandaryzowany ekwipunek, a ich krokom towarzyszą przebitki z brytyjską armią z różnych epok i słowa wiersza Buty Rudyarda Kiplinga – dzięki któremu 28 lat później może pretendować do miana filmu z najlepszym zwiastunem w historii – wydaje się, iż lada moment zostanie uformowane jakieś antymilitarne stanowisko. Nigdy do tego jednak nie dochodzi, temat zostaje porzucony bez konkluzji albo otwarty do kontynuowania w następnej części (premiera w styczniu przyszłego roku).
Ciekawszy wydaje się wątek podany bez artystycznego sznytu, stanowiący adekwatnie jedyny moment humorystyczny w filmie, a jednocześnie zachęcający do zadumy. Kiedy szwedzki żołdak opowiada Spike’owi o codzienności każdego z nas, dla chłopaka, którego kalendarz skończył się w 2002 roku, słowa o internecie i kurierach dostarczających przesyłki pozostają niezrozumiałe. Wreszcie przybysz wyciąga więc namacalny dowód istnienia alternatywnego uniwersum – telefona, którego resztkę baterii wykorzystuje do pochwalenia się skrojoną według kanonów piękna z Instagrama dziewczyną. Chłopcu – niezaznajomionemu z plastikowymi trendami wyśrubowanymi przez media społecznościowe – postać ze zdjęcia wydaje się po prostu niezdrowa, co obrazuje rozłam pomiędzy pozostałościami po Wielkiej Brytanii a resztą świata lepiej niż zestawienie łuku z karabinem maszynowym. Tylko przez te kilka sekund w trakcie seansu dało się usłyszeć na sali kinowej śmiech, ale gdy już umilkł, w głowie pojawiła się niepewność co do tego, który z tych dwóch bohaterów tak naprawdę żyje w apokaliptycznym świecie.

W samej końcówce wreszcie pada nowe „hello”. Hasło, pod którym można zespolić wszystko, co obejrzeliśmy i nadać temu wspólny sens. Konotacje ma znacznie cięższe, bo średniowieczne pozdrowienie „memento mori” w żadnej mierze optymizmem nie napawa, ale nie po to zakonnicy przed wiekami wypowiadali je, by podcinać sobie nawzajem skrzydła i zadręczać ciągłym wspominaniem o śmierci. To raczej wezwanie do kontemplacji tego, co powinno być dla nas najważniejsze w trakcie krótkiego pobytu na ziemskim padole. Dopiero poruszające sceny w lesie pełnym kości i czaszek pozwalają zrozumieć, o czym jest ten pokrętny, dziwaczny bildungsroman. Wyboista to podróż, ale satysfakcjonująca i wszystko wskazuje na to, iż jej ciąg dalszy będzie jeszcze bardziej nieobliczalny.
Na koniec drobny spoiler, ale myślę, iż usprawiedliwiony, bo dotyczący kwestii dla fanów i fanek serii ważnej. Ścieżka dźwiękowa autorstwa The Young Fathers jest znakomita, ale nie zabrakło również immanentnego dla tej serii tła muzycznego, czyli już kultowego East Hastings Godspeed You! Black Emperor.
korekta: Łukasz Al-Darawsheh