"28 lat później" jest wszystkim tym, czego oczekiwałam po Dannym Boyle'u, który w 1996 roku wpadł na pomysł, by główny bohater "Trainspotting" zanurkował w "najgorszym sedesie w Szkocji" i widział martwe niemowlę pełzające po suficie niczym pająk. choćby w horrorze "28 dni później", oryginale z 2002 roku, Jim grany przez Cilliana Murphym ("Oppenheimer") zasadza się na żołnierzy, którzy są gorsi od samego wirusa gniewu, by niczym Rambo pozbyć się ich jeden po drugim.
Eksperymenty oraz chęć ucieczki przed gatunkowymi schematami reżyser Danny Boyle i scenarzysta Alex Garland ("Anihilacja") mają we krwi, a "28 lat później" to ostateczny dowód ich filmowej filozofii. Marketing zrobił swoje, sprzedając widowni pierwszą część nowej trylogii jako kolejne ogniwo ponurej i wbrew pozorom bezpiecznej postapokaliptycznej mozaiki tak ubóstwianej przez Hollywood i branżę telewizyjną. Tyle iż filmowi będącemu niekonwencjonalną historią z serii "coming of age" bliżej do pokręconego "Mad Maxa" niż do "The Walking Dead".
Recenzja filmu "28 lat później" Danny'ego Boyle'a (SPOILERY!)
Witamy z powrotem w odizolowanej od reszty świata Wielkiej Brytanii, która jest "pacjentem zero" epidemii wirusa gniewu. Jedna ze społeczności ocalałych zbudowała sobie azyl na niewielkiej wyspie, na którą można dostać się jedynie długą i wąską groblą, którą po zmierzchu połyka Morze Północne. Spike ma tylko 12 lat, co nie przeszkadza jego ojcu w posłaniu go na ląd na inicjujący zwiad. Jak na dziecko przystało, chłopak boi się pierwszej konfrontacji z agresywnymi zainfekowanymi, choć – pomimo brudu, krwi i czerwonych oczu – dostrzega w nich ludzi, a raczej ich cień.
Spike, w przeciwieństwie do swojego taty, który "kocha" zapach rozkładającego się mięsa, ma na głowie poważniejsze zmartwienia. Chodzi o jego ciężko chorą mamę, która całe dnie spędza w łóżku, by w samotni zmagać się z migrenami i urojeniami. Gdy dzieciak dowiaduje się, iż ląd zamieszkuje pewien obłąkany lekarz, bez cienia zawahania wyrusza na jego poszukiwania.
"28 lat później" ma wyjątkowo prosty zarys fabuły – ot, opowieść o dojrzewaniu w świecie po apokalipsie, w którym dzieciństwo kończy się tam, gdzie zaczyna przetrwanie. Danny Boyle urozmaica uniwersalną historię o Spike'u poetyckim, ale nie tak przystępnym dla przeciętnej widowni morałem. Gdy do kipiącego krwią kociołka wrzucimy dodatkowo eksperymentalny storytelling, zabawę 20 iPhone'ami zamiast jedną kamerą i dekonstrukcję motywów typowych dla popkultury, otrzymamy nieoczywisty horror zdolny do tworzenia podziałów.
Teletubisie i Power Rangersi, czyli apokalipsa oczami dziecka
Boyle razem z Garlandem podzielili "28 lat później" na prolog, dwa akty i epilog. Sceny otwierające film wcale nie dotyczą Spike'a, a chłopca imieniem Jimmy, który wybuchu epidemii doświadczył na własnej skórze. Spanikowani dorośli starali się odwrócić uwagę płaczących i zagubionych dzieci, włączając im na telewizorze "Teletubisie". Program dla maluchów nie jest traktowany przez fabułę jako nostalgiczna przynęta, a cichy, choć istotny element całej układanki. Twórcy od początku do końca grają w scenariuszu dziecięcą perspektywą.
Przed wyruszeniem na pierwsze polowanie Spike zastanawia się, czy ma spakować do podręcznej torby figurkę czerwonego Power Rangersa. Nie mamy pewności, czy kiedykolwiek oglądał kultowy serial z lat 90., natomiast obchodzi się z lalką z taką samą czułością, z jaką każdy traktował swoją ulubioną zabawkę lub przytulankę.
W "28 lat później" wieloperspektywiczność opiera się na zbiorze doświadczeń z dzieciństwa. Spike jest protagonistą filmu, więc to jego oczami patrzymy przeważnie na pokłosie epidemii. Gdy twórcy skupiają swoją uwagę na dorosłych, oni także dzielą się z widzami tęsknotą za utraconą niewinnością. Matka chłopca, Isla, na okrągło wspomina swojego zmarłego tatę, a ojciec, Jamie, z młodzieńczym entuzjazmem opowiada o pierwszych wypadach na ląd z rówieśnikami.
28 iPhone'ów później
Sam Boyle ma w sobie wiele z dziecka. Do podbicia wspomnianej perspektywy wykorzystuje całe pudło klocków LEGO, a raczej wymyślnej technologii, która – gdy jest przez niego stosowana – jednych tylko z początku wybija z rytmu oglądania, a drugich niestety męczy do samego finału filmu.
Część zdjęć do "28 lat później" wykonano przy użyciu pierścienia zbudowanego z aż 20 iPhone'ów. Ich trójwymiarowe wręcz zastosowanie widzimy w ujęciach z pierwszego aktu filmu, w których ojciec Spike'a zadaje śmiertelny cios zainfekowanym. Co ciekawe, przy scenach z udziałem dziecka reżyser stosuje normalną grę kamery. Dlaczego? Chłopiec od pierwszego zejścia na ląd nie podziela opinii Jamiego, który w zabijaniu widzi sport, a nosicieli wirusa gniewu konsekwentnie dehumanizuje. By w pełni docenić ten horror, musimy czytać między wierszami.
"28 lat później" to film o umieraniu, dzieciństwie i człowieczeństwie. Jego intensywna i transcendentalna natura bierze się z synergii scenopisarstwa oraz wizualnej strony kinematografii. Snuta przez Garlanda historia jest tak przesycona beznadzieją i strachem, więc czemu Boyle miałby nie wykorzystać montażu, dźwięku i scenografii do podbicia efektu tejże katastrofy?
Aż poleją się łzy. Comer i Fiennes doprowadzają do płaczu
Alfie Williams, odtwórca roli Spike'a, to aktorskie objawienie "28 lat później". Posiada tę samą wrażliwość co 13-letni Jamie Bell w "Billym Elliocie" Stephena Daldry'ego z 2000 roku. Jest ona po prostu esencjonalna dla przesłania niesionego przez Boyle'a i Garlanda. Gwiazdor serialu "Mroczne materii" nie ginie w tłumie, choć ma obok siebie aktorów mogących pochwalić się ogromnym bagażem doświadczeń.
W ojca Spike'a wcielił się Aaron Taylor-Johnson, potencjalny kandydat na nowego Jamesa Bonda, którego niedawno mogliśmy widzieć w "Nosferatu" Roberta Eggersa. Jamie jest nieobecnym mężem (pod paroma względami beznadziejnym przypadkiem jak James Sunderland z ikonicznej gry Silent Hill 2), aczkolwiek stara się być dobrym tatą, choć przeważnie mu to nie wychodzi. To moralnie szara postać, której charakter ulepiły niezależne od niego okoliczności. Kreacja aktora staje się poniekąd ucieleśnieniem problemu toksycznej męskości.
Jodie Comer z serialu "Obsesja Eve" lśni jako majacząca Isla, która pomimo choroby znajduje siłę, by chronić swojego syna przed niebezpieczeństwem. W tym występie tkwi piękny w swym smutku oniryzm – angielska aktorka ma wiele świetnych scen, w których odsłania zarówno dziecięcą, jak i kobiecą twarz. I to dzięki niej przeżywamy jeden z najmocniejszych momentów, w którym zainfekowani zyskują ludzkie oblicze.
Comer ściga się z trzykrotnie nominowanym do Oscara Ralphem Fiennesem (za "Listę Schindlera", "Angielskiego pacjenta" i "Konklawe") o to, kto szybciej doprowadzi widzów do łez. Doktor Kelson jest przeciwieństwem pułkownika Waltera E. Kurtza z "Czasu apokalipsy" Francisa Forda Coppoli i każdego szalonego doktorka z kreskówek, tą wspomnianą dekonstrukcją znanych motywów.
Gdy Fiennes na dobre pojawia się na ekranie, przejmuje rolę pierwszego nauczyciela Spike'a. Szaleńca według standardów postapokaliptycznych, a mędrca służącego radą i ostatniego strażnika wiedzy o ludziach z punktu widzenia dziecka.
Bój się ludzi
Kino traktujące o zombie rzadko kiedy dotyczy chodzących trupów. Mówi o ludziach, o upadku norm, o tym, jak resztki społeczeństwa walczą o zachowanie zdrowego rozsądku. U Danny'ego Boyle'a i Alexa Garlanda, póki co, nie ma jasnych podziałów na dobro i zło. Zainfekowani – biegający niczym tytułowe "potwory" z anime "Atak tytanów" i zachowujący się czasem jak zwierzęta w potrzasku – nie są tym, kogo Spike powinien się najbardziej obawiać, co sugeruje kontrowersyjny epilog, o którym pisaliśmy w tekście "Dawno żaden film nie podzielił tak widzów. A przecież finał "28 lat później" ma sens".
Uciekający przed przyszyciem im gatunkowej łatki twórcy na zakończenie wyraźnie zmieniają ton filmu, jeszcze dobitniej dając wyraz forsowanej przez siebie dziecięcej perspektywie. To kampowa zmyłka, która nie umknie widzom zaznajomionym z "Mechaniczną pomarańczą" Stanleya Kubricka. Przez nią sequel "28 lat później", który trafi do kin w styczniu 2026 roku, zapowiada się bardzo obiecująco.
Z seansu wyszłam pięć dni temu i przez cały czas nie mogę przestać myśleć o tym eksperymencie Danny'ego Boyle'a. Z każdą godziną wyciągam z filmu coś nowego. Jedni krzyczą "arcydzieło", drudzy "klapa", a ja dochodzę do wniosku, iż wraca prawdziwe kino, pełne dyskusji i odświeżających prób stworzenia czegoś nowego, niekoniecznie wybitnego, ale odstającego w morzu powtarzalności.