Lisandro Alonso to jeden z reżyserów-symboli festiwalu Nowe Horyzonty. Lata temu we Wrocławiu mogliśmy oglądać jego wczesne tytuły, później wrócił do Polski z "Jaują", a teraz – po 9 latach przerwy – pojawia się w programie imprezy z filmem "Eureka" z Viggo Mortensenem i Chiarą Mastroianni w obsadzie. Film recenzuje dla Was Jakub Popielecki, który śledzi karierę Argentyńczyka od lat.
Tymczasem na hit festiwalu wyrasta "Bulion i inne namiętności" z Juliette Binoche. Wyróżniony za reżyserię na festiwalu w Cannes francuski film, który wyreżyserował Wietnamczyk Anh Hung Tran, to opowieść o gotowaniu, czyli idealny seans dla fanów kina i… jedzenia. Recenzuje Maciej Satora.
autor: Jakub Popielecki
Iluminacja
Jeśli ktoś chce zażartować sobie z "kina nowohoryzontowego", to Lisandro Alonso wydaje się idealnym celem: w końcu jeden z jego najsłynniejszych filmów to opowieść o tym, iż facet płynie łódką ("Los Muertos", 2004). Nie ma się jednak z czego śmiać, bo Alonso to taki reżyser, który z płynięcia łódką wyciska esencję doświadczenia kinowego. Na dodatek – wbrew łatce "minimalisty" – reżyser wcale nie jest tak monotematyczny jak mogłoby się wydawać. Jego filmografia mieści w sobie zarówno prawie-dokumentalny "La Libertad" (2001), jak i barokową "Jauję" (2014, na dodatek z Viggo Mortensenem w obsadzie). Alonso z filmu na film przesuwa się coraz bardziej od "realizmu" slow cinema do realizmu "magicznego", w każdym kolejnym projekcie dobudowując nowy poziom świata, ale zawsze na tym samym, pierwotnym fundamencie. Po 9 latach przerwy wraca z "Eureką" – i przez ten czas nazbierał się cały szereg nowych pięter.
Recenzując poprzedni film Alonso, żartowałem sobie, iż ilością ujęć, cięć montażowych i dialogów z "Jauji" można by obdarzyć wszystkie poprzednie cztery produkcje argentyńskiego reżysera, a i tak zostałoby jeszcze trochę materiału w zapasie. "Eureka" jednak podbija stawkę. Sam metraż zmieściłby trzy inne filmy twórcy, co zresztą odzwierciedla trzyczęściowa, szkatułkowa struktura opowieści w opowieści w opowieści. Stylizowana ramka formatu 4:3 – rodem z "Jauji" – tym razem jeszcze bardziej trąci "starym kinem", bo Alonso paruje ją z czarno-białą tonacją. Kolory jednak za chwilę wracają, bo autor "Eureki" podróżuje w czasie i przestrzeni, przeskakując między dekadami i kontynentami: od współczesnego (północno)amerykańskiego niby-dokurealizmu do (południowo)amerykańskiej psychodelii lat 70. Ta wycieczka przez historię X muzy jest też okazją do wojaży gatunkowych: od groteskowego westernu przez ascetyczny film policyjny po oniryczną baśń. Jest tu choćby jumpscare z wjeżdżającym nagle w kadr pociągiem oraz – w filmografii Alonso istny szok – scena strzelaniny.
Oczywistym kluczem do tej filmowej zagadki wydaje się samo kino. "Eurekę" otwiera stylizowana wariacja na temat "Poszukiwaczy" (1956) Johna Forda, w której grany przez Viggo Mortensena kowboj przybywa do miasteczka na odludziu w poszukiwaniu córki. Potem przychodzi opowieść o wieczorze policjantki z indiańskiego rezerwatu, podana w rzeczowym tonie, który ociera się o surrealistyczny deadpan rodem z trzeciego sezonu "Twin Peaks" (2017). choćby sceneria i ikonografia przywodzą na myśl serial Davida Lyncha: rdzennoamerykański mistycyzm, szemrane kasyno i hotel, zamieszkany przez ekscentrycznych lumpów skłot, czerwono-niebieski stroboskop policyjnej syreny, tajemnicza nitka autostrady nocą… Natomiast finałowa wycieczka do trawionej gorączką złota Amazonii może kojarzyć się z odlotami brazylijskiego Cinema Novo czy dekonstrukcjami tropikalnego kapitalizmu spod znaku "Zamy" (2017) Lucrecii Martel bądź "Joaquima" (2017) Marcelo Gomesa.
Całą recenzję filmu "Eureka" przeczytacie POD LINKIEM TUTAJ.
autor: Maciej Satora
Być jak Makłowicz
Ludzie kochają oglądać jedzenie. Kolejne filmy, seriale i programy kulinarne obnażają dualistyczny paradoks zjawiska; na pyszne danie składa się rzecz jasna także jego estetyka, choć dla widzów dostępny jest jedynie element wizualny. Kolejne wyszukane potrawy na sterylnych talerzach wjeżdżają na stół, pornograficzne oko kamery zachwyca się każdym najdrobniejszym detalem ułożenia składników. Widzimy parujące piękno jedzenia, w apetycznej mgiełce zawiera się cała ulotna esencja kulinarnych aromatów, pieczołowicie przygotowanej mieszanki przypraw, tłuszczy i sosów. A jednak, cienki ekran telewizora oddziela nas od możliwości konsumpcji, a lampa kinowego projektora przypomina o ułudzie bliskości wymarzonego dania; niby na wyciągnięcie ręki, ale nigdy na wyciągnięcie języka. I choć sympatyczna pani kucharz przeprowadziła nas za rękę przez wszystkie kroki kulinarnego abecadła, a przepis na prezentowany smakowity posiłek wyświetla się gdzieś z boku ekranu, osobiście nie znam nikogo, kto ogląda te programy z motywacją powtórzenia procesu w obrębie własnej kuchni. Kręci nas statyczna obserwacja, niemal perwersyjna przyjemność złudzenia, iż oto ktoś tworzy specjalnie dla nas coś niezwykłego. To, iż kulinarny dar nie zmaterializuje się magicznie przed nami po napisach końcowych, jest tu sprawą drugorzędną.
Jeśli szukać podobieństw pomiędzy "Le Passion de Dodin Bouffant" a poetyką programów o gotowaniu, dużo bliżej mu będzie do spokojnego podglądactwa gastronomicznej maestrii spod znaku "Ewa Gotuje" niż przedramatyzowanej frustracji "Hell's Kitchen" czy innego "Master Chefa". I choć pozornie śmieszne wydaje się zestawianie zwycięzcy nagrody reżyserskiej na tegorocznym festiwalu w Cannes z kucharskimi produkcjami stacji TVN Style, uwierzcie, proszę, na moment w sensowność tego porównania. Nowy film Trana Anh Hunga to ponad dwugodzinna obserwacja kulinarnego procesu, którego fabuła wypływa bezpośrednio z gotowanych wywarów, szatkowanych warzyw i peklowanych mięsiw. To, co dzieje się w kuchni, jest dla reżysera porównywalnie istotne z tym, czyimi rękami jest przygotowywane. Adaptowana przez Trana powieść Marcela Rouffa, "Życie i pasja Dodina Bouffanta", przenosi nas do XIX-wiecznego zamku francuskiego gourmeta (Benoit Magimel), dyrygującego drewnianą łyżką swojej zaufanej kucharce (Juliette Binoche). Książkowy pierwowzór jest dla reżysera jedynie punktem wyjścia; sam opowiada, iż o swoim filmie myśli dużo bardziej jako o prequelu powieści, zgłębiającym niedookreśloną relację pomiędzy smakoszem i gotującą dla niego kobietą. Stąd pewnie we francuskim oryginalnym tytule filmu, "Le passion de Dodin Bouffant", brakuje wprowadzonego przez Rouffa "życia” – "Pot-au-feu" (pod takim tytułem film funkcjonował na festiwalu w Cannes) nie będzie szczególnie zainteresowany przeszłością bohaterów, odrzuci biografię, kwestię ich pochodzenia, kontekst, próby psychoanalizy. Charakterologiczne nuty smakowe wyprowadzi raczej z kulinarnego tu i teraz; małych scen zbliżeń, sugestywnych grymasów i, przede wszystkim, temperamentu przy kuchennym blacie.
Całą recenzję filmu "Bulion i inne namiętności" przeczytacie POD LINKIEM TUTAJ.
Tymczasem na hit festiwalu wyrasta "Bulion i inne namiętności" z Juliette Binoche. Wyróżniony za reżyserię na festiwalu w Cannes francuski film, który wyreżyserował Wietnamczyk Anh Hung Tran, to opowieść o gotowaniu, czyli idealny seans dla fanów kina i… jedzenia. Recenzuje Maciej Satora.
***
Recenzja filmu "Eureka", reż. Lisandro Alonso
autor: Jakub Popielecki
Iluminacja
Jeśli ktoś chce zażartować sobie z "kina nowohoryzontowego", to Lisandro Alonso wydaje się idealnym celem: w końcu jeden z jego najsłynniejszych filmów to opowieść o tym, iż facet płynie łódką ("Los Muertos", 2004). Nie ma się jednak z czego śmiać, bo Alonso to taki reżyser, który z płynięcia łódką wyciska esencję doświadczenia kinowego. Na dodatek – wbrew łatce "minimalisty" – reżyser wcale nie jest tak monotematyczny jak mogłoby się wydawać. Jego filmografia mieści w sobie zarówno prawie-dokumentalny "La Libertad" (2001), jak i barokową "Jauję" (2014, na dodatek z Viggo Mortensenem w obsadzie). Alonso z filmu na film przesuwa się coraz bardziej od "realizmu" slow cinema do realizmu "magicznego", w każdym kolejnym projekcie dobudowując nowy poziom świata, ale zawsze na tym samym, pierwotnym fundamencie. Po 9 latach przerwy wraca z "Eureką" – i przez ten czas nazbierał się cały szereg nowych pięter.
Oczywistym kluczem do tej filmowej zagadki wydaje się samo kino. "Eurekę" otwiera stylizowana wariacja na temat "Poszukiwaczy" (1956) Johna Forda, w której grany przez Viggo Mortensena kowboj przybywa do miasteczka na odludziu w poszukiwaniu córki. Potem przychodzi opowieść o wieczorze policjantki z indiańskiego rezerwatu, podana w rzeczowym tonie, który ociera się o surrealistyczny deadpan rodem z trzeciego sezonu "Twin Peaks" (2017). choćby sceneria i ikonografia przywodzą na myśl serial Davida Lyncha: rdzennoamerykański mistycyzm, szemrane kasyno i hotel, zamieszkany przez ekscentrycznych lumpów skłot, czerwono-niebieski stroboskop policyjnej syreny, tajemnicza nitka autostrady nocą… Natomiast finałowa wycieczka do trawionej gorączką złota Amazonii może kojarzyć się z odlotami brazylijskiego Cinema Novo czy dekonstrukcjami tropikalnego kapitalizmu spod znaku "Zamy" (2017) Lucrecii Martel bądź "Joaquima" (2017) Marcelo Gomesa.
Całą recenzję filmu "Eureka" przeczytacie POD LINKIEM TUTAJ.
***
Recenzja filmu "Bulion i inne namiętności", reż. Tran Ani Hung
autor: Maciej Satora
Być jak Makłowicz
Ludzie kochają oglądać jedzenie. Kolejne filmy, seriale i programy kulinarne obnażają dualistyczny paradoks zjawiska; na pyszne danie składa się rzecz jasna także jego estetyka, choć dla widzów dostępny jest jedynie element wizualny. Kolejne wyszukane potrawy na sterylnych talerzach wjeżdżają na stół, pornograficzne oko kamery zachwyca się każdym najdrobniejszym detalem ułożenia składników. Widzimy parujące piękno jedzenia, w apetycznej mgiełce zawiera się cała ulotna esencja kulinarnych aromatów, pieczołowicie przygotowanej mieszanki przypraw, tłuszczy i sosów. A jednak, cienki ekran telewizora oddziela nas od możliwości konsumpcji, a lampa kinowego projektora przypomina o ułudzie bliskości wymarzonego dania; niby na wyciągnięcie ręki, ale nigdy na wyciągnięcie języka. I choć sympatyczna pani kucharz przeprowadziła nas za rękę przez wszystkie kroki kulinarnego abecadła, a przepis na prezentowany smakowity posiłek wyświetla się gdzieś z boku ekranu, osobiście nie znam nikogo, kto ogląda te programy z motywacją powtórzenia procesu w obrębie własnej kuchni. Kręci nas statyczna obserwacja, niemal perwersyjna przyjemność złudzenia, iż oto ktoś tworzy specjalnie dla nas coś niezwykłego. To, iż kulinarny dar nie zmaterializuje się magicznie przed nami po napisach końcowych, jest tu sprawą drugorzędną.
Jeśli szukać podobieństw pomiędzy "Le Passion de Dodin Bouffant" a poetyką programów o gotowaniu, dużo bliżej mu będzie do spokojnego podglądactwa gastronomicznej maestrii spod znaku "Ewa Gotuje" niż przedramatyzowanej frustracji "Hell's Kitchen" czy innego "Master Chefa". I choć pozornie śmieszne wydaje się zestawianie zwycięzcy nagrody reżyserskiej na tegorocznym festiwalu w Cannes z kucharskimi produkcjami stacji TVN Style, uwierzcie, proszę, na moment w sensowność tego porównania. Nowy film Trana Anh Hunga to ponad dwugodzinna obserwacja kulinarnego procesu, którego fabuła wypływa bezpośrednio z gotowanych wywarów, szatkowanych warzyw i peklowanych mięsiw. To, co dzieje się w kuchni, jest dla reżysera porównywalnie istotne z tym, czyimi rękami jest przygotowywane. Adaptowana przez Trana powieść Marcela Rouffa, "Życie i pasja Dodina Bouffanta", przenosi nas do XIX-wiecznego zamku francuskiego gourmeta (Benoit Magimel), dyrygującego drewnianą łyżką swojej zaufanej kucharce (Juliette Binoche). Książkowy pierwowzór jest dla reżysera jedynie punktem wyjścia; sam opowiada, iż o swoim filmie myśli dużo bardziej jako o prequelu powieści, zgłębiającym niedookreśloną relację pomiędzy smakoszem i gotującą dla niego kobietą. Stąd pewnie we francuskim oryginalnym tytule filmu, "Le passion de Dodin Bouffant", brakuje wprowadzonego przez Rouffa "życia” – "Pot-au-feu" (pod takim tytułem film funkcjonował na festiwalu w Cannes) nie będzie szczególnie zainteresowany przeszłością bohaterów, odrzuci biografię, kwestię ich pochodzenia, kontekst, próby psychoanalizy. Charakterologiczne nuty smakowe wyprowadzi raczej z kulinarnego tu i teraz; małych scen zbliżeń, sugestywnych grymasów i, przede wszystkim, temperamentu przy kuchennym blacie.
Całą recenzję filmu "Bulion i inne namiętności" przeczytacie POD LINKIEM TUTAJ.