2. sezon SHŌGUNA jak drogocenna perła rzucona przed WIEPRZE

film.org.pl 5 miesięcy temu

Potęgą czasu jest nieokiełznana siła zmiany, która wpływa na opinie, a żeby one się zmieniły, potrzeba czasem konfrontacji z faktami. Kilka dni temu dowiedziałem się, iż Disney chce zrealizować drugi sezon Shōguna, co było dla mnie do tej pory niewyobrażalne. Serial Shōgun sprawił mi w ocenie wiele problemów i uświadomił, jak bardzo tkwię w tamtej jego wersji z 1980 roku oraz w samym literackim pierwowzorze napisanym przez Jamesa Clavella. Wszystko się jednak zmieniło, gdy przetrwałem trzy odcinki i dałem się ująć narracji, a zwłaszcza postaci Toranagi granej przez Hiroyukiego Sanadę. A teraz Internet obiegła wieść, iż podobno podpisał on kontrakt na drugi sezon. Przypomniałem więc sobie zakończenia obydwu wersji serialu oraz zakończenie książki. Przypomniałem sobie, iż jakikolwiek pomysł wymyślania historii, przecież nie napisanej przez Clavella, uznawałem za bezsensowny. Teraz jednak po ponownym przeanalizowaniu zakończenia, wcale tak nie uważam.

A przysłowiowymi wieprzami może być zamknięcie się w szablonie, który mówi, iż jeżeli już ktoś kręci ekranizację lub choćby adaptacją, to musi skończyć na jednym sezonie. Każdy więc pomysł, który zakłada jakieś nowe otwarcie wzorcowej historii i jej rozwinięcie w zupełnie nową opowieść, jest z zasady niedopuszczalne i powinno być skrytykowane. I de facto tak jest. W przypadku Shōguna, gdy tylko pojawiła się niesprawdzona informacja o 2. sezonie i wątpliwym podpisie Sanady na jakimś tajemniczym kontrakcie, od razu Internauci zareagowali mniej więcej tak: liczy się tylko kasa, James Clavell nie napisał kontynuacji Shōguna, więc nikt inny nie może i na pewno będzie to „niezłe gówno”. Deptać pomysł, którego efektów filmowych się jeszcze nie widziało, to trochę niemądre, prawda? Tak robią buszujące w przysłowiu wieprze. 2. sezon Shōguna jest więc podobno skazany na porażkę, chociaż przecież najnowsza serialowa wersja książki Clavella została tak gorąco przywitana, iż wręcz oniemiałem, iż publiczność mogła być tak bezkrytyczna, a mi daleko było od początku do zachwytów nad tym zmarnowanym materiałem, zwłaszcza w przypadku postaci Johna Blackthorne’a.

Mimo wad jednak jakiś pomysł na adaptację był, chociaż w innym klimacie i mocno zmieniając pierwowzór, a więc skoro aż takie zmiany nastąpiły, czemu nie pójść jeszcze dalej? Tak więc, żeby uświadomić sobie, jak moje zdanie się zmieniło, obejrzałem jeszcze raz oba zakończenia i przeczytałem finał książki. Wszystkie te dzieła mają zakończenia skrótowe i co najważniejsze – otwarte. Taki czy inny narrator zaczyna w nich opisywać przyszłość, którą mogłyby przedstawiać kolejne rozdziały lub powieściowa kontynuacja. Pewnie krytycy tego podejścia stwierdzą, iż przecież James Clavell napisał kolejne tomy cyklu azjatyckiego. Zgadzam się, ale przypomnę tylko chronologię, żebyście zauważyli ogromną dziurę w tej serii. Shōgun rozgrywa się na przełomie XVI i XVII wieku, mniej więcej od 1598, gdy w retrospekcji widzimy śmierć Toyotomiego Hideyoshiego (Taikō). Kolejna zaś powieść Clavella z cyklu azjatyckiego nosi tytuł Tai-Pan. Rozgrywa się w 1841 roku i przede wszystkim nie jest to już Japonia. Tak więc mamy i zmianę czasu, i zmianę miejsca. Pozostała gigantyczna dziura w narracji o Kraju Kwitnącej Wiśni, o losach Toranagi i samego Blackthorne’a, budującego kolejne statki, żeby wrócić do swojej angielskiej ojczyzny. Zresztą w książce narrator szkicowo przedstawia, co będzie dalej, przynajmniej główne założenia, czyli Toranaga sięga po władzę Shōguna, a Blackthorne zapewnia mu zarówno wsparcie swoją znajomością szkutnictwa, jak i rozrywkę swoją naiwną wiarą w zachodnie zasady życia.

A co by było, gdyby opowiedzieć w drugim sezonie, jak Blackthorne sobie w Japonii poradził? Miał przed sobą jeszcze trochę lat życia, zgodnie z życiorysem Williama Adamsa, żeglarza, który był doradcą shōguna Tokugawy i zmarł w Hirado na Kiusiu w 1620 roku. Dwadzieścia lat to dużo, żeby nakręcić kolejne 10 odcinków, skoro rytm serialu, podstawowe założenia narracji, plany i szkic opowieści są gotowe. Twierdząc, iż wyjdzie z tego kupa, zadaje się tylko kłam wysokiej ocenie 1. sezonu, bo dowolnie traktował on materiał z książki. 2. sezon wręcz przeciwnie, skoro nie ma wzorca, to już nie będzie porównywania, jak bardzo jest podobny do jakiejś wersji referencyjnej, więc ta ewentualna krytyka znika. W kilku poprzednich tekstach o Shōgunie spisałem Blackthorne’a na straty, wytykając mu zbyt wolny rozwój charakterologiczny. Może teraz Cosmo Jarvis nadrobiłby swoje braki w japońskiej ogładzie, a choćby nauczył się prosto chodzić, bez chwiania się na boki. Stałby się postacią grywalną, łatwiejszą w odbiorze, a może choćby zdolną wejść w szranki z Sanadą, który jako Toranaga górował nad Blackthornem przez cały 1. sezon.

Trzeba przyznać, iż zrobił to na wysokim poziomie. Ta szansa mi wystarczy, żeby zacząć myśleć pozytywnie o 2. sezonie. Być może informacje o jego kręceniu są tzw. podpuchą, wymykiem, żeby serial mógł wziąć udział w konkursie o nagrodę Emmy nie jako produkcja limitowana, ale dramatyczna, bo w tej kategorii nie ma zbyt wielu silnych konkurentów. Niemniej sam pomysł daje szansę na uzupełnienie historii Blackthorne’a, której nie napisał choćby sam James Clavell. Nie wierzę, iż czytelnikom powieści nie brakowało chociaż odpowiedzi na jedno pytanie: Czy Blackthorne odbuduje swój okręt i czy Toranaga znów mu go zniszczy? Narrator powiedział, iż tak będzie, ale słuchać jego końcowych podsumowań, to co innego, niż zobaczyć koniec tej desperackiej historii na własne oczy w serialu. Potęgą czasu jest nieokiełznana siła zmiany i cieszę się, iż w przypadku Shōguna dotrwałem do momentu, gdy Toranaga całkowicie zdominował fabułę, bo twórcy tym samym uratowali produkcję. A ja zacząłem sobie wyobrażać to, co już kiedyś robiłem, gdy czytałem książkę Clavella. Skończyła się ona przynajmniej o rozdział zbyt wcześnie. Kolejny zaś Tai-pan nie zaspokoił ciekawości, co stało się w japońskim świecie intryg i pogardy dla życia.

Idź do oryginalnego materiału