Netflix zrobił wiele, by końcówka roku stała pod znakiem jego największego hitu, ale reakcje na najnowsze odcinki 5. sezonu „Stranger Things” nie są tak dobre, jak chciałby tego streamingowy gigant. Co wyszło, a co nie? Spoilery.
Ku mojemu zaskoczeniu oglądanie pierwszej części finałowego sezonu „Stranger Things” sprawiło mi sporo przyjemności (tutaj dowód: Stranger Things sezon 5, część 1 – recenzja). Bohaterów znów zebrano w jednym (lub w prawie jednym) miejscu, co zawsze działało na korzyść opowiadanej historii. Już wtedy zwracałem jednak uwagę, iż niemal wszystkie postaci zostały przez braci Dufferów poświęcone na rzecz rozwoju pędzącej na złamanie karku fabuły. Niestety, w nowych odcinkach ten problem został uwydatniony jeszcze bardziej, ale samych wad jest dużo więcej, przez co nastroje fanów tuż przed samym finałem mogą być dalekie od optymizmu.
Stranger Things sezon 5, część 2 – co nowego w serialu?
Powiedzieć, iż bohaterów indywidualnych wymieniono na bohatera zbiorowego, to jak nic nie powiedzieć. Wszystkie postaci w drugiej części 5. sezonu „Stranger Things” zostały zbite w jedną wielką masę, przez co bardziej niż ludzi z krwi i kości przypominają jakąś niewyraźną papkę. Tylko od czasu do czasu któreś z nich wybije się na niepodległość, przypominając nam, za co kiedyś polubiliśmy tę grupę wyrzutków. Niestety, gdzieś po drodze bohaterowie utracili swoje dusze, a adekwatnie zostały im one brutalnie odebrane przez Dufferów, którzy złożyli je na ołtarzu bożka, jakim okazał się dla nich rozmach i rozbuchanie całego serialu do granic możliwości.
„Stranger Things” (Fot. Netflix)A przecież sceny takie jak Dustin (Gaten Matarazzo) błagalnym głosem proszący Steve’a (Joe Keery), by ten nie ryzykował swoim życiem, wyraźnie pokazują, iż ten serial wciąż potrafi wzbudzać prawdziwe, ludzkie emocje. Tych jest już jednak zdecydowanie za mało, a też czasami twórcy wyraźnie mają problem z ich przekazywaniem, co najlepiej obrazuje chyba scena rozstania Nancy (Natalia Dyer) i Jonathana (Charlie Heaton), która – jak wskazują liczne komentarze w sieci – wyraźnie wprowadziła widzów w konfuzję, bo ci nie byli pewnie, co tak adekwatnie widzieli. Dojrzałą próbę przedefiniowania swojego związku? Faktyczne rozstanie? Potrzeba było wywiadów z twórcami, by upewnić się, iż jednak to drugie.
Niekoniecznie zrobił na mnie wrażenie także powrót Max (Sadie Sink), bo ten został przeciągnięty wręcz do granic możliwości, przy okazji chyba do reszty marnując jeden z niewielu udanych momentów 4. sezonu. Bo czy możemy już dać spokój tej biednej Kate Bush? Ile jeszcze razy usłyszymy „Running up That Hill”, które stało się motywem muzycznym towarzyszącym Max w co drugiej scenie? Zwłaszcza że, jak się okazuje, nigdy nie chodziło o piosenkę, tylko o Lucasa. I to jest jeden z głównych problemów tego sezonu, a adekwatnie – przynajmniej od kilku lat – całego serialu. Wszystko jest tu rozciągnięte i przegadane do maksimum, więc choćby tam, gdzie mogłyby się pojawić jakieś pozytywne emocje, częściej pojawia się irytacja.
Stranger Things sezon 5, część 2 to festiwal łopatologii
Tak było choćby w przypadku monologu Willa (Noah Schnapp), który przecież podbudowywano już w pierwszej połowie tego sezonu. Scena mająca potencjał na to, by wybrzmieć naprawdę mocno, stała się festiwalem nieznośnego patosu – słuchając, jak zanoszący się łzami Will mówi, iż „nie lubi dziewczyn”, ale generalnie jest taki jak jego przyjaciele, chciałem tylko, by to się już skończyło. Nie zrozumcie mnie źle, bardzo trzymałem kciuki za tę scenę, bo ta – ze względu na wielkość samego serialu – miała szansę przejść do telewizyjnego kanonu. Zamiast tego towarzyszyła mi myśl „miejmy to już za sobą”. Niestety, Dufferowie kolejny raz udowodnili, iż gdy wymaga się od nich poświęcenia większej uwagi bohaterom, często nie potrafią dowieźć.
„Stranger Things” (Fot. Netflix)Zresztą, twórcy są sami sobie winni, bo na przestrzeni pięciu sezonów rozbudowali obsadę swojego serialu do poziomu „Gry o tron”, choć można mieć wątpliwości, czy ma to jakiekolwiek uzasadnienie. Bo gdy przyjrzeć się bliżej, to okaże się, iż mało który bohater ma tutaj jeszcze cokolwiek sensownego do roboty. Ktoś pamięta z tych trzech odcinków choć jedną godną uwagi scenę z udziałem Joyce (Winona Ryder)? Hoppera (David Harbour)? Mike’a (Finn Wolfhard) zapamiętałem z kolei tylko z tego, iż dzięki niemu z ust dorosłego faceta mogłem usłyszeć kultowe „przyjaciele nie kłamią”.
Bohaterowie tak bardzo istnieją po to, by tworzyć zbiorowość, iż kilka tu już miejsca na indywidualne rozterki. Tym bardziej nie rozumiem decyzji o wprowadzaniu kolejnych nowych postaci jeszcze w tym sezonie. Holly (Nell Fisher) co prawda wciąż znajduje się w centrum wydarzeń, ale odbywa się to kosztem innych postaci, z kolei Derek (Jake Connelly), który z miejsca stał się ulubieńcem widzów, przepadł w tłumie tak szybko, jak gwałtownie podbił nasze serca.
Przeczytałem w social mediach opinię, iż w tej chwili „Stranger Things” to „17 osób tłumaczących sobie fabułę” i nie da się ukryć, iż jest to bardzo trafne określenie tego, co widzimy na ekranie. Co i rusz twórcy serialu postanawiają objaśnić nam w najbardziej łopatologiczny sposób plany bohaterów, którzy często używają do tego rekwizytów – aby na pewno każda osoba przed telewizorem zrozumiała, co ma się wydarzyć. Oczywiście liczcie się z tym, iż nie każdy genialny plan wypali, przynajmniej nie od razu, w końcu co mielibyśmy wtedy oglądać?
Stranger Things sezon 5, część 2 – czym jest Druga Strona?
W równie prosty sposób wytłumaczono nam jedną z najważniejszych kwestii w serialu – wreszcie dowiedzieliśmy się, czym tak naprawdę jest Druga Strona. Samo rozwiązanie tej zagadki nie jest w żaden sposób kontrowersyjne ani nie wydaje się naciągane, gorzej z samym sposobem, w jaki nam je zaserwowano. Tak ważna dla mitologii serialu kwestia zasługiwała na coś więcej niż krótki monolog Dustina, który wszystkiego dowiedział się z odnalezionych notatek Brennera (Matthew Modine). Rozumiem już, dlaczego bracia Dufferowie tak długo odkładali odpowiedź na to fundamentalne pytanie – wyraźnie nie mieli pomysłu, jak tę kwestię ugryźć. Boję się zatem, iż finalnie „Stranger Things” trafi (jeśli już nie trafiło) do grona produkcji, którym znacznie lepiej wychodzi mnożenie zagadek niż udzielanie na nie odpowiedzi.
Przy tym wszystkim siadło też trochę tempo całej historii – gdy w pierwszej połowie 5. sezonu akcja gnała jak szalona, nie mieliśmy czasu, by zorientować się, iż cały scenariusz jest lepiony na ślinę. Trochę w ramach maksymy „Prędko, zanim dotrze do nas, iż to bez sensu”. No więc akcja wyraźnie spowolniła i dotarło. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby zamiast niej zaproponowano nam coś wartościowego, ale tu nie ma miejsca na żadne subtelności, bohaterowie wciąż biegają w kółko, a fabuła jest ciosana kołkiem, co w połączeniu z wszechobecnym patosem staje się już naprawdę niestrawne. Bardzo brakuje mi tego nerdowskiego klimatu, za który blisko dekadę temu mogliśmy pokochać „Stranger Things”, choć przecież i wtedy serial Netfliksa nie był pozbawiony wad. Teraz stał się serialowym potworem – mówię tu o rozmiarach produkcji – pożerającym dawnego siebie, a twórcy stać co najwyżej na jakieś drobne puszczenie oczka do widzów, by przypomnieć nam, iż te ratujące świat dzieciaki wolałyby pograć w Dungeons & Dragons.
„Stranger Things” (Fot. Netflix)Zwyczajnych głupot jest jednak w najnowszych odcinkach znacznie więcej. Gdyby amerykańskie wojsko było w rzeczywistości tak nieudolne jak tutaj, Irakiem wciąż rządziłby Saddam Husajn. Już choćby Nancy, która nagle zamieniła się w rasową komandoskę, potrafi strzelać szybciej i celniej niż oni. Dodatkowo niektórzy bohaterowie zdają się być nieśmiertelni i co by się nie działo, z każdego niebezpieczeństwa muszą wyjść bez szwanku. Spodziewajmy się, iż w finałowym odcinku w ostatniej chwili na scenie pojawi się doktor Kay (Linda Hamilton), bo tylko tak można wytłumaczyć fakt, iż ta bohaterka nie oberwała jeszcze kulki.
Sny o potędze braci Dufferów, których wyraźnie zaczyna przerastać ich ego, w jakimś sensie na pewno zostały spełnione – w końcu panowie stworzyli jeden z największych serialowych hitów w historii, popkulturowy fenomen, który wymyka się logice. To zostanie już z nimi na zawsze, nikt im tego nie odbierze. Z drugiej jednak strony mam wrażenie, iż nie do końca zrozumieli oni, dlaczego ich serial – gdy nikt za bardzo nie wierzył w niego przed emisją – odniósł taki sukces ze swoim 1. sezonem. Później był już marketing szeptany połączony z magią netfliksowego algorytmu, co zapewniło „Stranger Things” status serialu wielkiego, ale głównie pod względem liczb.
Finalnie jest to bowiem wielka wydmuszka, z której za kilka lat prawie nic nie będziemy pamiętać, a przecież to jest w dużej mierze wyznacznikiem prawdziwego sukcesu. Nie mam w sobie wiary, by nadchodzący dwugodzinny finał był w stanie cokolwiek w tej kwestii zmienić.









![Murański zawalczy z rywalami zwanymi „Trójką spod Żabki”. Jeden z nich prowokuje [WIDEO]](https://mma.pl/media/uploads/2025/12/Hanba-2025-12-28T101946.307.webp)




