1941. Jak Spielberg poradził sobie z nietypowym dla siebie gatunkiem?

film.org.pl 2 tygodni temu

Pod koniec lat siedemdziesiątych Steven Spielberg, opromieniony sukcesami „Szczęk” (nazwanymi pierwszym blockbusterem w dziejach kina) oraz „Bliskich spotkań trzeciego stopnia” postanowił uraczyć widzów czymś świeżym i sięgnąć po komedię, gatunek, z którym dotychczas nie miał większej styczności (choć w jego filmach nie brakowało elementów humorystycznych). „1941” zadebiutowało w 1979 roku. Spielberg dał widzom cudowny spektakl szaleństwa (w jak najbardziej pozytywnym znaczeniu tego słowa), po brzegi wypełniony przednimi gagami, z galerią zwariowanych postaci, brylujących na ekranie.

Całość obraca się wokół paniki, która wybucha na zachodnim wybrzeżu USA po ataku Japończyków na Pearl Harbour, w grudniu 1941. Okoliczna ludność, przerażona spodziewanym wrogim natarciem, szykuje się do odparcia nieprzyjacielskich sił. To wszystko tylko brzmi poważnie. Już pierwsza scena, w której Spielberg parodiuje prolog „Szczęk” (czyli samego siebie!) daje dobry wgląd w to, jaki to będzie film. Później mamy do czynienia z kilkoma, przeplatającymi się, ale w gruncie rzeczy luźnymi wątkami.

Scenariusz napisali Robert Zemeckis i Bob Gale, ci sami, którzy później dadzą światu trylogię „Powrotu do przyszłości”. Wspomagał ich John Milius („Conan Barbarzyńca”), a na planie zgromadzono prawdziwą aktorską śmietankę („ensemble cast”, jak to ładnie określają Anglosasi), by wymienić tu tylko: Dana Aykroyda, Johna Belushiego, Johna Candy, Neda Beatty, Toshirô Mifune, czy Christophera Lee. W pewnym momencie reżyser ujawnia swoje ciągoty ku musicalowi prezentując, podobnie jak później w drugiej części przygód Indiany Jonesa, sekwencję taneczną. Spielberg od zawsze chciał nakręcić wypełniony muzyką tytuł, co w końcu zrealizował pod postacią remake’u „West Side Story”. Przy okazji koniecznie należy wspomnieć o doskonałym motywie przewodnim autorstwa, jakżeby inaczej, Johna Williamsa. Melodia doskonale łączy patetyczne marsze wojskowe z lekką, odrobinę choćby frywolną nutą, potęgując sączący się z ekranu klimat radosnej, niczym nieskrępowanej zgrywy.

Mnogość wątków sprawia, iż film ma charakter mocno epizodyczny, ale każda historia posiada w sobie wystarczająco duży potencjał humorystyczny, by przykuć do ekranu. Obojętnie, czy będą to starania załogi japońskiej łodzi podwodnej, która ma storpedować Hollywood; próby młodego kapitana uwiedzenia sekretarki generała, tracącej nad sobą kontrolę na pokładzie samolotu; czy też perypetie małżeństwa, w domu którego zostaje zainstalowana bateria przeciwlotnicza. Jednak wisienkę na torcie stanowi nieodżałowany John Belushi, w roli „Dzikiego” Billa Kelso, szalonego pilota myśliwca, zaciekle ścigającego wyimaginowanych Japończyków w przestrzeni powietrznej nad Kalifornią. Każde pojawianie się Belushiego to brawurowy popis talentu aktora, ugruntowanego rok później w „Blues Brothers” Johna Landisa.

Choć scenariusz został zainspirowany prawdziwymi incydentami, jak na przykład zbombardowanie przez Japończyków rafinerii u wybrzeży Santa Barbara, to jednak ani przez chwilę nie można mieć wątpliwości, iż „1941” stanowi od początku do końca wymysł i radosną zabawę kinem. Film spotkał się z mieszanym przyjęciem. Nie był klęską finansową, co można gdzieniegdzie błędnie wyczytać, ale Spielbergowi dostało się za domniemane umniejszenie bohaterstwa kombatantów oraz generalnie „robienie sobie jaj” z poważnych tematów. Przy czym nie ma tu żadnego wykpiwania ludzkiej tragedii lub też ukazywania cierpień w krzywym zwierciadle. Jest natomiast, bardzo trudne do wytworzenia na ekranie, wrażenie całkowitego chaosu z samolotami latającymi między drapaczami chmur, wybuchami, bijatykami, fajerwerkami i toczącym się po molo kołem, urwanym z Diabelskiego Młyna. To trzeba zobaczyć!

Po latach film dorobił się miana kultowego i adekwatnie nie zestarzał się ani trochę. Warto samemu sprawdzić, jak Spielberg poradził sobie z nietypowym dla siebie gatunkiem.

Idź do oryginalnego materiału