1922. Przejmująca i niepokojąca adaptacja opowiadania Stephena Kinga

film.org.pl 3 dni temu

Tekst z archiwum Film.org.pl

Przechera. Takim mianem Wilf, bohater opowiadania pt. 1922 autorstwa Stephena Kinga, określa wewnętrznego zdrajcę, funkcjonującego w każdym człowieku i nieustannie wodzącego go na pokuszenie. Mordercą jest z kolei ten, który nie potrafi odmówić przerażającym sugestiom przechery i zamykając drogę zdrowemu rozsądkowi do trzeźwej oceny sytuacji, daje się wyprowadzić w pole. W tym wypadku pole pełne kukurydzy.

Co prawda przechery, charakterystycznego określenia z opowiadania Kinga, zabrakło w filmowej adaptacji autorstwa Zaka Hilditcha. Jednakże nie zmienia to faktu, iż film 1922 umiejętnie pokazuje główne myśli przyświecające pierwowzorowi, z tymże określeniem bezpośrednio powiązane. Myśli, dodajmy, niezwykle przerażające.

1922 jest bowiem przejmującym i bardzo niepokojącym zapisem morderstwa, jakiego Wilfred James – ojciec rodziny – dopuścił się na swej żonie, a zarazem matce jego dziecka. Morderstwa, w popełnienie którego wciągnął swego kilkunastoletniego syna. Miało to miejsce w tytułowym roku w Nebrasce. Co ważne, o zbrodni dowiadujemy się od samego bohatera, przez co opowiadanie, jak i film, przyjmują formę spowiedzi.

Dlaczego Wilf zabił swoją żonę? Dlatego, iż ta planowała sprzedać część ziemi, która należała do niej, a którą otrzymała w spadku po ojcu. Otrzymane w zamian niemałe pieniądze miałyby być szansą dla niej do porzucenia egzystencji na wsi – której nigdy nie potrafiła zaakceptować – na rzecz miasta. A to kłóciło się z wizją Wilfa i godziło bezpośrednio w jego męską dumę. Wedle tradycji, jakiej się trzymał i jaką chciał przekazać synowi, jego przyszłość była nierozerwalnie związana z farmą. Niesforna i niewdzięczna żona, rozmiłowana w wielkomiejskim życiu, musiała zatem ponieść karę.

Z początku myślałem, iż data, która tytułuje opowiadanie Kinga, stanowiące kanwę dla filmu, ma w tym wypadku jedynie umowne znaczenie. Zastanawiając się jednak nad okolicznościami śmierci bohaterki 1922, dochodzę do wniosku, iż nie ma tu przypadku. najważniejszy jest bowiem kontekst społeczny. Choć emancypacja kobiet dokonała się już wcześniej, to jednak na południu USA w latach 20. XX wieku najwyraźniej funkcjonowała tylko w teorii. Kobieta postrzegana była jako własność męża, z którą ten mógł robić co chciał. W przypadku jej zniknięcia, inna była także reakcja społeczeństwa, które zgodnie z tym, co prawi King, a co podchwytuje Hilditch, niespecjalnie się owym zniknięciem przejmowało, dając wiarę zawsze mężczyźnie.

Gdy obierze się ten historyczny pryzmat, jeszcze lepiej trafia do nas proces myślowy, jaki uruchomiony zostaje w głowie Wilfa po morderstwie żony. Najpierw czuje ulgę, potem wątpliwości, by finalnie zatracić się w niepokoju o własny los. Wilf zaczyna żałować tego, iż zaufał wewnętrznej przecherze, a my mu w tej przeżywanej pokucie współczujemy. Wilf nie ma w sobie wiele z modelowego mordercy, dla którego głosy w głowie stanowią często wymówkę dla popełnionych zbrodni. Bohater 1922 jawi się – paradoksalnie – bardziej jako ofiara patriarchalnej kultury, która go wychowała.

Choć do popełnionej zbrodni dochodzi jeszcze w pierwszej części filmu, jej echa zostają w bohaterze do samego końca. Ich symbolicznym przedstawieniem są wszechobecne szczury, od których protagonista nie może się opędzić. Co ważne, ta atmosfera niepokoju udziela się także widzowi i zostaje z nim jeszcze na długo po zakończeniu obcowania z losem Wilfreda. To bowiem, co najbardziej przeraża w historii ukazanej w 1922, to nie wyskakujące z szafy trupy, ale możliwość identyfikacji z głównym bohaterem. Wcielający się w protagonistę Thomas Jane stworzył niezwykłą, uderzającą autentyzmem postać, wprost wyjętą z szorstkiego Południa. Prawdziwość ta stworzyła pole do sympatyzowania z bohaterem, co w połączeniu z brutalnym czynem, jakiego się dopuścił i z jakim musi żyć, wywołało, przynajmniej we mnie, specyficzne uczucie wyrzutów sumienia.

Wsłuchując się w krytyczne głosy dotyczące filmu tuż po jego premierze na platformie Netflix, da się odnieść wrażenie, iż odbiorcom przede wszystkim przeszkodziła aż nadto przewidywalna fabuła, w dodatku co rusz przybierająca nierzeczywistą formułę. Zauważa się, iż tuż po kluczowej akcji następuje stopniowy spadek napięcia, prowadzący do spodziewanego finału. Owszem, trudno się z tym nie zgodzić.

Mam jednak wrażenie, iż pomóc może w takim wypadku postrzeganie tej opowieści w taki sposób, jak chce tego sam główny bohater. Jest to historia zbrodni, ale przekazana z perspektywy pierwszej osoby, a jak wiadomo, zeznania wszelkiego rodzaju kłębią się od przeinaczeń, chęci wybielenia własnej osoby, na tle prowokacji stosowanych przez ofiarę (w opowiadaniu ten kontrast zarysowany pozostało bardziej). To raz. A dwa, w tym wypadku najistotniejszy jest charakter tych zeznań. Spowiedź z zasady jest przewidywalna, gdyż jej konsekwencją ma być przyznanie się do winy. Wilfredowi, notabene gorliwemu katolikowi, zabrakło w tym wypadku tylko jednego. Przebaczenia. Nie tylko żonie, ale przede wszystkim sobie.

Idź do oryginalnego materiału