Janusz biznesu, wuj z wesela, komizm polskiego martyrologicznego patriotyzmu, zaściankowość, megalomania, żarty z papieża, podbijanie aktywistycznej fajności. Czy gdy się opiera serial na powyższych tropach, coś może pójść nie tak?
Oczywiście – odhaczenie tych wszystkich checkboxów jest przepisem na nudę i przewidywalność. I taka w większości właśnie jest netflixowa produkcja 1670. Serial jest bardzo bezpieczny, precyzyjnie obsługuje poczucie humoru inteligenckiej klasy średniej i wyższej. Ostrzegam, będzie kilka spoilerów.
Karty są od początku rozdane w sposób zupełnie jasny. Głównym bohaterem jest szlachcic, właściciel wsi, Jan Paweł Adamczewski. Rozumiecie, jak Jan Paweł II, hehe. I Adamczyk, który grał papieża Polaka – paradne. Adamczewski jest tym wujem z wesela, postacią zlepiającą w sobie wszystkie lęki postępowych inteligentów i inteligentek.
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym wuju – mężczyźnie w średnim wieku, rzucającym seksistowskie żarciki, jak mantrę powtarzającym „kiedyś to było”, pijącym wódę, zakompleksionym i tym, który nie nadążył. Ta figura została dawno za nami; jeżeli mielibyśmy ją urealnić, byłby to on kiepsko wykształconym człowiekiem z niskim kapitałem kulturowym, z małej miejscowości, którego dochody stanowią połowę dochodów osób, które ciągle się go boją. Wuj z wesela nie może was skrzywdzić. W tej relacji to wy jesteście u władzy.
Jan Paweł Adamczewski (nadal nie śmieszy) jest również archetypem Janusza biznesu. Chce niskich podatków i do głowy mu nie przyjdzie, iż chłopów można motywować do pracy czymś innym niż chłostą. Postać jest grubo ciosana, napisana w sposób – z braku lepszego określenia – ideologicznie słuszny, przez co jest po prostu banalna. Janusz biznesu, jako mem, ma pewnie z dekadę. Tuż więc za ideologiczną słusznością kroczy to, co musi kroczyć – nuda.
Poza beką z Janusza, papaja, wuja z wesela w serialu są też żarty z husarskiego patriotyzmu. Szwagier Jana Pawła, jak tylko słyszy, iż Polska gdzieś się bije, to biegnie przegrać. Naprawdę świeży to żart po dekadzie największych triumfów popularności marszu niepodległości.
Stanisław Adamczewski, jeden z synów Jana Pawła, to ciamciaramcia, który nie wie, czego chce od życia. Drugi, Jakub, jest cynicznym klechą. Kumacie – głupie, zdemoralizowane katabasy. Żona szlachcica wcale go nie kocha, za to w wieku średnim odkrywa tłumiony pociąg do kobiet. Jedyną naprawdę jasną postacią jest (jakżeby inaczej) córka szlachcica – młoda, postępowa i elokwentna Aniela. Jest więc checkbox nieheteronormatywności, głupiego patriotyzmu, cynizmu instytucji kościelnej, silnej młodej kobiety.
Jest też dziwacznie doklejony motyw cieśli, w którym duchowny syn Jana Pawła dostrzega Jezusa. Aby sprawdzić, czy mężczyzna o długich włosach i z brodą jest naprawdę tym, za kogo uważa go Jakub, niby-Jezus zostaje wystawiony na próbę. Ma przejść po wodzie na środek stawu. Cieśla test oblewa i znika pod wodą. Scena całkiem zabawna, ale ten typ poczucia humoru mógł być edgy jakieś 20 lat temu.
Powstaje pytanie, czy dyskusje na temat poczucia humoru są w ogóle zasadne. Z humorem jest jak z gustem – każdy ma swój, prawda? Oczywiście, iż nie! Zarówno gust, jak i poczucie humoru są kwestią pewnego kulturowego treningu. Żarty mogą budować tabu, mogą je obalać. Mogą wykluczać, mogą włączać. Poczcie humoru pełni również funkcję grupotwórczą – różne grupy śmieją się z różnych rzeczy, również z różnych rzeczy śmieją się różne klasy społeczne.
Beka jest dystynktywna; uzupełnia i wzmacnia narracje, w których żyjemy, a każda grupa wiekowa ma swoją. Istnieje więc millenialskie poczucie humoru, które zdaniem zoomerów jest niepoprawne, a milenialsi myślą to samo o poczuciu humoru boomerów. Zaś poczucie humoru zetów jest w zasadzie w ogóle nieśmieszne. (Tak, powiedziałem to, i co mi zrobicie?) Humor jest więc świetnym materiałem obserwacyjnym, jeżeli chcemy zrozumieć dynamikę grup społecznych.
Serial 1670 zgrywa wszystkie klisze, które są millenialskimi kodami kulturowymi. Jest śmiecho-dystynkcją, pod którą fundamenty były kładzione dobre dziesięć lat temu. Fenomen serialu Biuro (The Office), na którym prawdopodobnie w jakiejś mierze wzorują się twórcy 1670, polegał między innymi na tym, iż egotycznemu i narcystycznemu Michaelowi Scottowi nadano pewne niestereotypowe cechy i jakiś rodzaj psychologicznej głębi. Możecie powiedzieć, iż Scott nabrał ich dopiero w kolejnych sezonach. Ale stało się tak – jeżeli wierzyć opowieściom snutym wokół produkcji kultowego serialu – dlatego, iż skondensowanie krindżu w jednej postaci w pierwszym sezonie po prostu nie działało zbyt dobrze na odbiorcę.
Tymczasem Jan Paweł to chodząca żenada, głupek, prostak kierowany głównie kompleksami i megalomanią: Polska w dużych dawkach po prostu. No właśnie: scenariusz wygląda, jakby był pisany przez algorytm karmiony memami z Make Life Harder i tytułami z Donald.pl. Przez znaczną większość produkcji lecą więc kolejne gagi jak z nocy kabaretowej dla millenialsów z wielkich miast. Mamy korowód inteligenckich odpowiedników chłopów przebranych za baby; 1670 to Szkło kontaktowe dla trzydziestolatków.
Jest tak przez większość produkcji, z małym wyjątkiem odcinków 5 i 6, gdzie twórcy zdecydowali się odejść od siermięgi żartów AszDziennika i wprowadzić trochę absurdu. Nie ma więc już Polski w dużych dawkach; jest Polska w dawkach umiarkowanych i w takiej formule serial staje się naprawdę dobrą rozrywką. Niestety, za chwilę wracają nieznośne tyrady zawsze mającej rację Anieli.
Jednocześnie produkcja sprytnie omija nabijanie się z cech własnego wielkomiejskiego odbiorcy. A tu naprawdę byłoby po czym jechać. Rozumiem, iż tak zwana wysokokontekstowość nie jest przepisem na masowy sukces, ale przy odrobinie chęci i odwagi z pewnością zmieściłoby się tam kilka nawiązań do toczących się w tej chwili gorących sporów. Jako osoba raczej biegła w inbach nie zauważyłem zbyt wielu szpilek wbijanych we własne środowisko – hipermoralnych, dobrze wykształconych, uprzywilejowanych (wciąż) młodych ludzi z klasy średniej i wyższej. Oczywiście – paradoksalnie – to znów jest wymaganie kolejnych checkboxów i doskonale rozumiem, iż na taki zarzut się narażam. Z drugiej strony silnie sprofilowane ideologicznie projekty są najczęściej tymi, które uważamy za najbardziej bezbeckie.
Nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi o to, żeby perorować, z czego śmiać się wolno, a z czego nie należy. Wręcz przeciwnie, właśnie chodzi oto, iż przez swoją kliszowość i sztampę serial sam ustanawia jasne linie demarkacyjne własnego sucharowatego poczucia humoru: śmiejemy się dokładnie z tego, co już zostało objechane przez memiarzy spod znaku AszDziennika.
To oczywiście wszystko nie znaczy, iż serial nie ma momentów. Ma, śmiechłem co najmniej kilkanaście razy. Ale w dużej części są to żarty spóźnione o dekadę. 1670 jest po prostu świetnym polaroidem tego, z czego w tej chwili śmieje się klasa uprzywilejowana – o czym dobrze świadczą dziesiątki entuzjastycznych wpisów osób, które zajmują wysokie pozycje w świecie kultury. Serial pokazuje również (a raczej ukrywa) to, z czego się klasa uprzywilejowana nie śmieje.
Należy jednak oddać producentom, iż przypieczętowują pewien zwrot kulturowy, który dokonuje się od kilku lat za sprawą popularności takich książek jak Ludowa historia Polski Adama Leszczyńskiego, Chamstwo Kacpra Pobłockiego, czy Chłopki Joanny Kuciel-Frydryszak. Pochodzenie szlacheckie przestaje być tęsknotą Polaków. Hasełko „szlachta nie pracuje”, które dekadę temu sporo osób ustawiało sobie w opisach na Facebooku (i niekoniecznie były to osoby z klas wyższych), zostaje dziś zastąpione domyślnym „szlachta wyzyskuje”.
Choć serial mi się nie spodobał (z wyjątkiem dwóch środkowych odcinków), to kibicuję kolejnemu sezonowi. Zresztą: produkcja, jak się wydaje, okazała się sporym sukcesem, więc moje kibicowanie nie ma większego znaczenia. Komercyjne brandy zawsze idą za pieniędzmi. Jestem pewien, iż twórcy serialu bacznie przyglądają się reakcjom na swoje dzieło i dostosowują produkt do wymagań rynku. Tak stało się z przecież z Biurem.
Zamiast więc beki z nosaczy może dostaniemy trochę „nosaczy odzyskujących godność”. Dla osób, które nie pamiętają godnych nosaczy (bo nie wierzę, iż ktoś nie kuma samych nosaczy): były to memy, które uczłowieczały „polackość” pierwowzorów. Janusz, Grażyna i Pjoter uzyskali w ten sposób własne marzenia i uzasadnienie swojej nosaczowatości.
Zawsze bardziej bawiła mnie ta druga odsłona, bo za cienką warstwą beki krył się jakiś rodzaj rozczulającej prawdy o dość uniwersalnych motywacjach przejawiających się w różny sposób u nas wszystkich. Eksploatacja zgranych motywów może oczywiście przynieść komercyjny sukces. Ale dyskretne skręcenie z utartej ścieżki może przynieść lepsze artystyczne rezultaty przy zachowaniu zwrotu z inwestycji. A przecież, koniec końców, na tym nam wszystkim w pewnym wieku zależy. Widzicie ten trop, scenarzyści? Właśnie wam podsuwam pomysł. Za więcej musicie zapłacić. Więcej niż Krytyka Polityczna za ten tekst.