Trwało to bardzo długo, ale być może wreszcie doczekaliśmy się serialu, który na swój sposób jest przełomowy. I wytyczy nowe, wcześniej zachwaszczone ścieżki, którymi wreszcie podążać może polska komedia.
Spokojnie, nie chodzi o żarty, które was nie śmieszyły. O tym za chwilę. Chodzi o coś zupełnie innego. Oto bowiem po latach komedii gangsterskich i komedii romantycznych dostaliśmy w serialu 1670 satyrę społeczną, i to taką, która odniosła sukces wśród widzów; która swoje ostrze kieruje przeciwko wyzyskiwanym, a nie wyzyskiwaczom. Nagle opłaca się śmiać z tego, co jeszcze dekadę temu było kompletnie nieopłacalne.
Owszem, wcześniej próbowano, ale Bulionerzy okazali się klapą, a skądinąd udane Tygrysy Europy bardziej wyśmiewały nowobogactwo awansu społecznego niż wyzysk. W końcu grany przez Rewińskiego Edward Nowak to człowiek „pochodzący z gminu”, a masa żartów piła do jego „wieśniackiego” niedopasowania.
Dodatkowo, co można uznać za drugie „wow”, okazało się, iż w polskim serialu można jednak zrobić rewelacyjną scenografię. Wreszcie może być brudno, wreszcie może być piąty żywioł polski, jakim miało być w staropolskiej Polsce wszędobylskie błoto. Ba, w tej scenografii można się bawić wymyślanymi wynalazkami z epoki, jak zapalniczka, telefon „manualny” czy choćby spłuczka w ubikacji.
I nie dość, iż dostaliśmy satyrę społeczną w znakomitej scenografii, to jeszcze jest to satyra lewicowa, w której wyzyskiwani są tymi rozsądniejszymi, a stosujący wyzysk tymi głupszymi. Owszem, mamy tu tradycyjne, zgrane już wątki: wyśmiewania polskiej prawicy, bogobojności, husarii czy choćby kleru. Tak, to wszystko znamy. Ale wyśmiewania mądrości FOR-u Leszka Balcerowicza, którego dziedzictwo jest niewypowiedzianym bohaterem tego serialu, nie mieliśmy. Żarty z teorii skapywania, dziedziczenia majątku, obniżania podatków, chciwości, niechęci do redystrybucji – to wszystko jest pewną nowością.
Aż chciałoby się powiedzieć, iż serial, zwłaszcza na początku, wręcz ocieka zwrotem ludowym, który jest konsekwencją trwających od ponad dekady antyelitarnych nastrojów. I nie zmienia tego fakt, iż pojawiają się także żarty z postępowców symbolizowanych przez Anielę (scena z nauką o globalnym ociepleniu, sprzeciw wobec polowania). Aniela wciąż jest ostoją rozsądku i empatii w rodzinie konserwatywnych libków Adamczychy, co raz mówią Przemysławem Czarnkiem, a raz Izabelą Leszczyną.
Mimo to serial nie zawsze budzi entuzjazm, także na lewicy. Mimo iż jego popularność może otworzyć drzwi do kolejnych produkcji, gdzie 90 proc. będzie się śmiało z najbogatszych 10 proc., niektórzy lewicowcy nad Wisłą kręcą nosem, bo serial serwuje zbyt mało oryginalne żarty – przerobione memy, dużo sucharów. I jest mało inteligentnie.
To prawda, iż nie wszystko jest udane. Zwłaszcza pierwszy odcinek bywa suchy. Wiele wątków nie zostało wykorzystanych, ale im dalej w serial, tym bardziej wydaje się, iż twórcy rozumieją konwencję coraz lepiej, a choćby wyraźnie zaczynają się nią bawić. Mamy humor rodem ze Zgonu na pogrzebie, mamy parodię Egzorcysty. Co nie znaczy, iż dialogi nie mogłyby być lepsze, a niektóre żarty nie są krindżowate (wątek grzybków).
To po prostu solidne 7/10 – tyle iż to właśnie jest zaleta. Wysublimowany żart nie ma szans na odniesienie powszechnego sukcesu, chociażby dlatego, iż większość nie ma wysublimowanego gustu. jeżeli coś jest wyjątkowe, to nie może być jednocześnie powszechne, bo wówczas przestaje być wyjątkowe. Mam wrażenie, iż część krytyków chciałaby jednocześnie serialu bardzo popularnego i bardzo ambitnego zarazem, naiwnie wierząc, iż da się to pogodzić.
Zresztą gdy zaczniemy brać na warsztat seriale, które mają bić na głowę 1670, to od krytyków dostaniemy nagle Ranczo, Świat według Kiepskich albo amerykańskie The Office czy Co robimy w ukryciu. Sęk w tym, iż także i one zawierają masę sucharów. Kultowy amerykański The Office miał bardzo słaby pierwszy sezon (poza finałem), w kolejnych wiele żartów się powtarzało. W końcu ile razy „korporacyjny faszysta” Dwight może się rzucać na ziemię? Ile razy Michael Scott może go upokarzać przed kamerą? choćby legendarny Monty Python miał masę słabszych odcinków. Dziś pamiętamy głównie najlepsze skecze.
Mam wrażenie, iż te narzekania wynikają trochę ze zbyt wysoko ustawionej polskim komediom poprzeczki. A trochę też z tego, iż ostentacyjne okazywanie własnego poczucia humoru jest przez cały czas przedmiotem klasowej dystynkcji. Nauczyliśmy się już jako społeczeństwo, iż wynagrodzenie, strój czy choćby znajomość tak kiedyś fetyszyzowanego języka angielskiego nie są wyróżnikami bycia kimś lepszym, chociaż przez lata były. Ale dystynkcja gustów, zwłaszcza filmowych, ma się dalej bardzo dobrze.
Pokazując z czego się śmiejemy, możemy jednym prostym trikiem umieścić się na odpowiednim szczeblu drabiny i stamtąd szydzić z osób o guście mniej wyrafinowanym, bardziej, za przeproszeniem, plebejskim. Czego najlepszym dowodem jest pohukiwanie na polskie kabarety czy polski stand-up. W pewnym sensie sytuacja przypomina szydzenie z disco polo. Wszyscy na lewicy chcą być blisko ludu i czytać Chłopki, ale gdy ten lud zaczyna rozsmakowywać się w we własnych, ludowych rozrywkach, to nagle fascynacja się kończy.