Czy 2025 rok to koniec telewizji, jaką znamy? Niekoniecznie, bo choć był daleki od ideału, ostatecznie zostawił mnie z bardziej pozytywnymi serialowymi odczuciami niż poprzednie 12 miesięcy.
Telewizja się zmienia i raczej nie są to zmiany na lepsze. Co do tego mało odkrywczego stwierdzenia, które pasowałoby do rocznych podsumowań z kilku ostatnich lat, nie ma chyba większych wątpliwości. O ile jednak jakiś czas temu snułbym tę ponurą wizję dalej, uderzając w apokaliptyczne tony wieszczące ostateczny koniec ery dobrych seriali, dziś… wcale nie mam na to ochoty.
To nie tak, iż w 2025 roku zostaliśmy zasypani serialowymi skarbami, ale patrząc na to, jak narzekałem przy okazji poprzedniego rankingu, widzę jednak wyraźną zmianę. Przede wszystkim w kwestii braku oryginalności i odtwórczości, na które dwanaście miesięcy temu wydawaliśmy się skazani. A tu proszę – na dziesięć pozycji w topie aż osiem to nowości, a jedyne powracające tytuły znalazły się w nim z drugimi sezonami. Telewizja jednak żyje?
Z entuzjazmem trzeba oczywiście ostrożnie, bo zwiastunów zmian na gorsze jest przez cały czas aż nadto (na czele z dramą na linii Netflix – Warner – Paramount, z której chyba nie ma dobrego wyjścia), ale tym razem łatwiej o dostrzeżenie światełka w tunelu. Zresztą już same tytuły, które ostatecznie nie weszły mi do dziesiątki, mówią wiele.
Zabrakło miejsca choćby dla współczesnej telewizyjnej klasyki w postaci utrzymującego niezmiennie wysoką formę „Hacks” i wracającego do niej „The Bear„. Nie ma kilku świetnych debiutów, na czele ze „Śmiercią od pioruna„, „Krzesłami” i „Kwestią seksu i śmierci„. choćby serialowe blockbustery były w tym roku lepsze i gdyby nie końcówki sezonów, to „Obcy: Ziemia” i „Peacemaker” byłyby poważnymi pretendentami do miejsca w top 10. Więc tak, telewizja żyje, a poniżej moje ulubione tegoroczne przykłady na potwierdzenie tej tezy.
10. Duster
„Duster” (Fot. HBO Max)Najpierw ogłaszam, iż telewizja żyje, a potem zaczynam top od produkcji, która została skasowana po 1. sezonie. Przyznaję, ciut niekonsekwentnie. Ale jak tu pominąć serial, który choć do najlepszych się nie zaliczał, sprawił mi może najwięcej frajdy w całym roku? „Duster” to rzecz pod wieloma względami wyjęta żywcem z poprzedniej epoki (choćby za sprawą J.J. Abramsa za sterami i Josha Hollowaya w głównej roli), ale właśnie to czyni ją tak odświeżającą. Dzika energia, klimat lat 70., szybkie samochody i totalnie zwariowana historia – czysty odlot, który sprawił, iż bawiłem się jak dziecko i choć żal kasacji, fajnie, iż załapałem się chociaż na krótką przejażdżkę.
9. Dept. Q
„Dept. Q” (Fot. Netflix)Kontynuujemy wyliczankę pod tytułem „niekoniecznie najlepsze, ale…”. Będący brytyjską adaptacją popularnych skandynawskich kryminałów „Dept. Q” to na pierwszy rzut oka typowy przedstawiciel gatunku. Ma zgorzkniałego detektywa w osobie bardziej zaniedbanego niż zwykle Matthew Goode’a, ma jego specyficznych współpracowników, ma też mroczną zagadkę do rozwikłania. Wszystko jest na swoim miejscu i prezentuje się co najmniej zgrabnie, ale serial autorstwa Scotta Franka („Gambit królowej”) bardziej wyróżnia się na innych polach. Ludzkie podejście do bohaterów, rozbudowane tło zbliżające całość do komediodramatu i osobiste wątki górujące nad śledztwem – to nie jest typowy przepis na telewizyjny kryminał i właśnie on sprawił, iż całość zapadła mi w pamięć bardziej, niż się spodziewałem.
8. Dojrzewanie
„Dojrzewanie” (Fot. Netflix)Przyjemnie już było, teraz pora na tytuł znacznie cięższej wagi. „Dojrzewanie” to jeden z tych seriali, które na liście najlepszych w roku znaleźć się po prostu muszą, choć gdybym mógł cofnąć czas, to najchętniej bym go w ogóle nie obejrzał. Oczywiście nie dlatego, iż zły, a wręcz przeciwnie – aż nazbyt dobry, co z uwagi na temat, jaki porusza, czyni seans potwornie trudnym. Rozwodzić się nie ma nad czym, bo powiedziano już praktycznie wszystko. Treściowo miniserial Netfliksa to cios prosto w szczękę, forma czyni go jeszcze mocniejszym, a aktorstwo młodego Owena Coopera i w moim odczuciu szczególnie wartego docenienia Stephena Grahama dopełnia nokautu. Potrzebujemy takich produkcji, byle tylko nie za dużo.
7. The Pitt
„The Pitt” (Fot. HBO Max)À propos tytułów, które zbierają w tym roku worki nagród i nie są przeze mnie należycie doceniane. W tym przypadku wytłumaczenie jest jednak proste i opiera się na długiej awersji do wszelkiego rodzaju seriali medycznych, przez którą zresztą również do „The Pitt” podchodziłem z dystansem. Jak widać, ostatecznie przełamanym, bo choćby irracjonalna niechęć musiała ustąpić w obliczu produkcji, która gdy już chwyciła, to nie chciała mnie gwałtownie wypuścić. Tempo, napięcie i emocje to jedno, ale wrażenie robi przede wszystko to, jak twórcy niezwykle skutecznie ożywili gatunek, który wydawał się już absolutnie nie przystawać do telewizyjnej współczesności. Nic bardziej mylnego, dlatego pozostaje liczyć, iż inni pójdą za dobrym przykładem.
6. Studio
„Studio” (Fot. Apple TV+)Seth Rogen długo szukał niszy, w której jego humor sprawdzi się perfekcyjnie, ale jak już znalazł, to trafił w samą dziesiątkę. „Studio” ani przez moment nie próbuje udawać, iż jest czymś więcej niż totalną zgrywą z Hollywood i tylko na tym zyskuje. Okazuje się, iż komedia, która chce być po prostu komedią, jak najbardziej może to robić – sypać żartami jak z rękawa, przedkładać gagi ponad fabułę i mieć w głębokim poważaniu rozwój postaci i innego tego rodzaju bzdety. Pewnie, trafiały się przy tym lepsze i gorsze pomysły, ale tych pierwszych było zdecydowanie więcej, a niektóre oprócz salw śmiechu wywoływały też autentyczny podziw dla kunsztu twórców. Show-biznes w takim wydaniu mogę oglądać znacznie częściej i tylko biednego Martina Scorsese żal mi do dzisiaj.
5. Rozdzielenie
„Rozdzielenie” (Fot. Apple TV+)Gdyby „Rozdzielenie” przez cały 2. sezon trzymało poziom swoich najlepszych odcinków, wygrałoby ten ranking w cuglach. Nie zrobiło tego, być może dlatego, iż twórców zaczęła gubić ambicja albo przerastać rozbudowana serialowa filozofia. To jednak rozważania na później, bo póki co flagowy serial Apple TV trzyma się wciąż bardzo mocno, będąc w dalszym ciągu jedną z najbardziej oryginalnych i najlepiej przemyślanych telewizyjnych produkcji ostatnich lat. przez cały czas robiącą niesamowite wrażenie warstwą wizualną, przez cały czas przykuwającą do ekranu historią, przez cały czas zmuszającą do myślenia i rozpakowywania fabularnych tropów. A nade wszystko przez cały czas emocjonującą losami postaci wplątanych w tyleż fascynującą i zawiłą, co przerażającą intrygę. No dobra, pan Milchick na czele orkiestry dętej też zrobił swoje.
4. Andor
„Andor” (Fot. Lucasfilm/Disney+)Co by było, gdyby nadzorcy gigantycznej medialnej marki oddali pieczę nad jej częścią twórcom, którzy mają umiejętności i ambicje, żeby zrobić coś wychodzącego poza schemat? Byłby „Andor„, który tak bardzo nie pasuje do całej reszty współczesnego uniwersum „Gwiezdnych wojen”, iż przez cały czas trudno mi uwierzyć w jego powstanie. A jednak się stało i o ile przy pierwszej okazji byłem głównie zaciekawiony, tak przy 2. sezonie przeszło to już w pełen zachwyt, który z czasem tylko rósł. Z kolei kulminacja osiągnięta za sprawą wydarzeń na Ghorman i ich bezpośrednich konsekwencji, to jedne z tych serialowych momentów, które zostały ze mną na bardzo długo. Tak, choćby dłużej niż chandrilańskie obyczaje weselne i taniec Mon Mothmy.
3. Pluribus
„Pluribus” (Fot. Apple TV)W telewizji brakuje oryginalności? Z pomocą przychodzi niezawodny Vince Gilligan, którego nowy serial to coś… innego. Przyznam szczerze, iż „Pluribus” nie zadziałał na mnie od razu, choć znając twórcę „Breaking Bad”, spodziewałem się, iż może to trochę potrwać. Początkowe zainteresowanie bardzo nietypowym końcem świata rosło więc w miarę upływu kolejnych odcinków i sam nie wiem, kiedy dokładnie się to stało, ale byłem już wciągnięty w tę historię po szyję. Gilligan, mając do dyspozycji czas, odpowiednie środki i fantastyczną Rheę Seehorn, robi dokładnie to, co potrafi najlepiej – z niezwykłą precyzją konstruuje serialowy świat, osadzając w nim opowieść, która krok po kroku zmierza do określonego celu. Zabierając się z nim w tę podróż, widzowie wyświadczają sobie najlepszą możliwą przysługę.
2. Mroki Tulsy
„Mroki Tulsy” (Fot. FX)Poprzedni serial Sterlina Harjo wygrał mój top sprzed dwóch lat, więc zrozumiałe, iż na premierę „The Lowdown” czekałem z dużą niecierpliwością. Rozczarowałem się wyłącznie polskim tytułem, bo „Mroki Tulsy” nijak nie oddają, z jak wyjątkową produkcją mamy do czynienia. Miks kryminału, dramatu obyczajowego i odlotowej komedii zanurzony w neo-noirowym sosie brzmi świetnie, ale dopiero po obróbce przez twórcę rdzennego pochodzenia z Oklahomy staje się absolutną sensacją. Czego tu nie ma! Grube afery, filozoficzne mądrości rodem z pulpowych powieści, femme fatale w średnim wieku! No i oczywiście on – Lee Raybon, grany przez fenomenalnego Ethana Hawke’a samozwańczy poszukiwacz prawdy. A wszystko to w ramach opowieści, która ani przez chwilę nie traci do siebie dystansu. Gwarantuję, iż jeżeli też go nabierzecie, czekają was niezwykłe wrażenia.
1. Grupa zadaniowa
„Grupa zadaniowa” (Fot. HBO)Nie tylko przed premierą, ale choćby już w połowie sezonu nie postawiłbym złamanego grosza na to, iż właśnie „Grupa zadaniowa” wygra mój ranking najlepszych seriali roku. Potem jednak stało się coś niezwykłego i dotąd mozolnie brnąca przez różne odcienie depresji historia nabrała szalonego rozpędu, sadzając mnie na krawędzi fotela, żeby potem rozwalić emocjonalnie na drobniutkie kawałeczki.
Każdy skrupulatnie budowany fragment opowieści okazał się istotny, każda chwila z agentem FBI Tomem Brandisem (Mark Ruffalo), złodziejem Robbiem Prendergrastem (Tom Pelphrey) i innymi nabrała znaczenia, a każda strata bolała dziesięć razy bardziej, niż powinna. Jasne, wtedy to mógł być efekt zaskoczenia. Ale gdy po kilku miesiącach pamięć o serialu i generowanych przez niego silnych uczuciach jest przez cały czas tak samo żywa, jak wcześniej, to znak, iż Brad Ingelsby i pozostali zrobili coś bardzo dobrze.












