10 najlepszych seriali 2024 roku wg Marty Wawrzyn

serialowa.pl 2 dni temu

2024 rok w serialach został okrzyknięty początkiem ery średniactwa i pozostaje mi się tylko z tym zgodzić. A jednocześnie doceniam kilka niespodzianek, które zdołały się wyróżnić. Oto mój top 10 najlepszych seriali 2024 roku.

Wiem, iż wszyscy napisali to przede mną w swoich podsumowaniach rocznych, ale ta diagnoza wydaje mi się na tyle trafna dla naszej branży, iż pozwolicie, iż powtórzę. W kwietniu tego roku James Poniewozik, krytyk dziennika „The New York Times” ogłosił początek ery Mid TV – telewizyjnego średniactwa za grubą kasę. Filmowo nakręconych, oscarowo obsadzonych superprodukcji, które najpierw oglądamy jednym okiem, a pięć minut później zapominamy, iż je widzieliśmy. Kolejne miesiące, z dogorywającym przez absurdalnie głupie decyzje biznesowe „Rodem smoka”, imponującymi, ale dalekimi od przełomowych blockbusterami pokroju „Fallouta” i „Pingwina”, comiesięcznym zalewem netfliksowo-amazonowej sieczki czy wreszcie absolutnie koszmarną „Diuną: Proroctwem”, pokazały, iż Poniewozik nie pomylił się ani trochę.

W tym roku, który rozpoczął się od chyba już dziesiątego Cobena na Netfliksie, a zakończył niepotrzebnym, wtórnym i niemożebnie nudnym 2. sezonem „Squid Game”, widziałam ok. 2 tys. odcinków seriali, a jednak miałam duży problem z wybraniem najlepszej dwudziestki tytułów do głosowania na redakcyjną toplistę roku. Zwłaszcza iż powiedziałam sobie: czas docenić przede wszystkim kreatywność i oryginalność w czasach, kiedy tego właśnie brakuje. No cóż… Poniższa lista udowadnia, iż o oryginalność naprawdę już trudno, jako iż średniactwem zalewa nas nie tylko Netflix, ale też HBO i – tak, serio – Apple TV+, którego porównywanie do HBO z czasów „Rodziny Soprano” z roku na rok coraz bardziej mnie śmieszy. Wymieńcie jakikolwiek rzeczywiście przełomowy serial Apple’a. I nie, jeden sezon „Rozdzielenia” nie wystarczy.

Dla porządku podaję drugą dziesiątkę mojej listy, złożoną częściowo z seriali, które mają w sobie cokolwiek odważnego, ale przede wszystkim po prostu z produkcji w jakiś sposób ulubionych, obiektywnie ważnych bądź takich, które wywołały we mnie jakiekolwiek emocje, albo przynajmniej odebrały na parę godzin chęć kompulsywnego przeglądania, co tam w telefonie. Kolejność przypadkowa: „Tokyo Vice„, „Fantasmas„, „Nic nie mów„, „Eric„, „Silos„, „Pachinko„, „To zawsze Agatha„, „Władcy przestworzy„, „Rywale„, „Sugar„. jeżeli zaś chodzi o samo top 10, w porównaniu z listą sprzed roku powtarza się jedna pozycja, czyli „The Bear”, którego 3. sezon niesłusznie zbiera baty. Na liście mamy cztery nowości i sześć seriali powracających; po trzy tytuły z HBO/Max i FX oraz po dwa z Apple TV+ i Netfliksa. Amazon jako byt kreatywny w tym roku nie istniał.

10. Nauczyciel angielskiego

„Nauczyciel angielskiego” (Fot. FX)

Długo szukałam adekwatnego numeru 10 – na moment wylądowali tu „Władcy przestworzy”, był tu przewrotny „Sugar”, „Rywale” czy znakomity 2. sezon „Pachinko”. „Nauczyciel angielskiego” wygrał za świeżość, której w telewizji FX wciąż jest więcej, niż gdziekolwiek indziej. Nie dziwię się więc, iż to właśnie tam poszedł Brian Jordan Alvarez ze swoją inteligentną komedią o życiu Evana, nauczyciela z liceum w Austin, który walczy z wyzwaniami współczesnej szkoły, próbując znaleźć jako taką równowagę pomiędzy postępową młodzieżą, która często zdaje się ze swojej postępowości za wiele nie rozumieć, absurdalnie konserwatywnymi rodzicami (może to i Austin, ale to też wciąż Teksas), a własnym zdrowym rozsądkiem. To, iż jako otwarty światopoglądowo gej Evan jednocześnie potrafi być dziadersem, to tylko wierzchołek góry lodowej w tej wielowarstwowej komedii o dzisiejszym świecie. Komedii, w której dialogi bawią, kreatywnych pomysłów nie brakuje, a postacie łatwo jest polubić.

9. Terapia bez trzymanki

„Terapia bez trzymanki” (Fot. Apple TV+)

„Terapia bez trzymanki” to ani nie serial wielki, ani specjalnie oryginalny – zwłaszcza iż w 2. sezonie bardzo mocno skręcił w kierunku luźnej historii o grupie przyjaciół, czyli tego, na czym Bill Lawrence zna się najbardziej – a jednak nie mogę się od niego oderwać. Historia terapeuty (Jason Segel) w żałobie po zmarłej żonie, jego córki (Lukita Maxwell), mentora (Harrison Ford) i ich szerokiej grupy przyjaciół, która staje się nieformalną rodziną, nieustannie mnie bawi i wzrusza, zwłaszcza odkąd do miksu dołączyła postać Bretta Goldsteina z całym swoim moralnym skomplikowaniem. W ramach opowieści o żałobie, zdrowiu psychicznym i pokonywaniu przeszkód Lawrence i spółka serwują nam pełną ciepła i otwartości fabułę o ludziach, którzy po prostu spędzają ze sobą czas. I jest to piękne, mądre i autentyczne. Nic więcej mi nie trzeba.

8. Kulawe konie

„Kulawe konie” (Fot. Apple TV+)

„Kulawe konie” debiutują u mnie w top 10 i to nie przypadek, iż akurat teraz. 4. sezon serialu, którego forma z roku na rok tylko rośnie, jest najlepszy ze wszystkich, obok mocnych twistów oferując nieprawdopodobną dawkę emocji, związaną z rodzinną historią jednego z bohaterów. Jasne, szpiegowska czarna komedia o grupie wyrzutków brytyjskiego wywiadu od początku bardzo mocno opierała się na postaciach, na czele z szefem całego tego tałatajstwa, w którego brawurowo wciela się Gary Oldman. Ten sezon to jednak całkowicie nowy poziom, jeżeli chodzi o ilość emocji i napięcia, co ma bezpośredni związek właśnie z tym, jak doskonale rozwinięto postacie i nas do nich przywiązano. Nic w „Kulawych koniach” by nie działało, gdybyśmy z całych sił nie kibicowali tym fajtłapom – a jeżeli do tego dorzucić porządny thriller szpiegowski, tonę brytyjskiego sarkazm i cynizmu, pod którym skrywa się wielkie serce, mamy hit.

7. Ripley

„Ripley” (Fot. Netflix)

„Ripley” to tytuł, który powtarza się na niemal wszystkich listach, choćby dlatego iż po blisko dziewięciu miesiącach od premiery wciąż świetnie go pamiętamy. Nie z powodu treści, bo tę większość z nas pewnie i tak znała przed seansem – i koniec końców sama w sobie nie jest ona aż tak niezwykła. Nie, pamiętamy ten serial bardziej jako kinowe doświadczenie na małym ekranie – tak wysmakowanych kadrów i takiej dbałości o detale nie spotyka się w telewizji ani streamingu na co dzień. Steven Zaillian („Długa noc”), który sam napisał scenariusz całości i ją wyreżyserował, stworzył małe dzieło wizualne, z którego kadry i sekwencje zostają z widzem na dłużej. A iż główną rolę zagrał Andrew Scott („Sherlock”, „Fleabag”), którego kreacja w niczym nie przypomina tej Matta Damona z filmu z 1999 roku, mamy zwycięski komplet: magnetycznego socjopatę w stylowych scenografiach, od których nie da się oderwać wzroku.

6. The Bear

„The Bear” (Fot. FX)

Na „The Bear” wylało się w tym roku morze hejtu, zwanego dla niepoznaki krytyką – co chwila jakiś znawca ogłaszał, iż to kiepski serial, bo nie ma ani tradycyjnej fabuły, ani sensowego rozwoju postaci, a tak w ogóle to od początku była porażka, tylko tego nie widzieliśmy. jeżeli dla kogoś brak „akcji”, romansów w miejscu pracy i obowiązkowego „dorastania” postaci to rzeczywiście problem, nie będę się kłócić. Dla mnie sposób, w jaki myśli i tworzy Christopher Storer, wciąż jest powiewem świeżości w czasach, kiedy wszystko jest identyczne, a jego luźne impresje, głęboko osadzone i w miłości do dobrej kuchni, i w toksyczności tego środowiska, wydają mi się tysiąc razy więcej warte niż wszystkie szokujące twisty Harlana Cobena razem wzięte. Poza tym, choćby jeżeli rzeczywiście nie dorównał wybitnemu poprzednikowi, 3. sezon „The Bear” przyniósł dwa odcinki, których wszystkie seriale mogą mu pozazdrościć – „Napkins” i „Ice Chips”.

5. Hacks

„Hacks” (Fot. HBO Max)

„Hacks” to dla mnie definicja dobrej komedii i w tym miejscu mogłabym w zasadzie postawić kropkę. Jako dzieciak wychowany na „Kronikach Seinfelda” zawsze będę cenić tych twórców, którzy wolą na widza wylać wiadro cynizmu niż doprowadzić ich do mdłości z nadmiaru słodyczy. Deborah (Jean Smart) i Ava (Hannah Einbinder), toksyczny duet komiczek, który podświadomie bardzo chcielibyśmy wtłoczyć w przyjacielską relację bez żadnych „ale”, w 3. sezonie ponownie nas zaskakuje raz po raz, nie godząc się na spełnianie takich oczekiwań. Nie ma zabawniejszej i jednocześnie smutniejszej komedii niż „Hacks”. Nie ma też drugiego serialu, który byłby bardziej na czasie, jeżeli chodzi o pokazywanie różnych odsłon problematyczności show-biznesu. A i drugiego takiego duetu aktorskiego jak Smart i Einbinder ze świecą szukać. Petarda.

4. Ktoś, gdzieś

„Ktoś, gdzieś” (Fot. HBO)

Finałowy sezon „Ktoś, gdzieś” wygrał wiele list najlepszych seriali 2024 roku, a jego aż tak ogromny sukces wydaje mi się być wypadkową dwóch rzeczy: faktycznej jakości tego skromnego tytułu, który na pożegnanie dał z siebie wszystko, ale i wrażenia, iż to już koniec. Że to ostatni taki mądry, wrażliwy i często też przezabawny komediodramat o zwykłych ludziach, w którym możemy się przejrzeć jak w lustrze. Bridget Everett i spółka stworzyli coś rzeczywiście magicznego – serial, do którego chce się wracać jak do domu. Domu bardzo podobnego do tych, które buduje wielu z nas, zamieniając tradycyjny model rodziny na ukochaną grupę przyjaciół. „Ktoś, gdzieś” idealnie trafiło ze swoim przesłaniem i empatycznym podejściem w swój czas, dostarczając widzom historii o nich samych. Szkoda, iż to koniec – nie tylko tego serialu, ale i pewnej ery.

3. Szōgun

„Szōgun” (Fot. FX)

Dla mnie to jedno z większych zaskoczeń (nie żeby zwiastuny nie wyglądały obłędnie), jako iż kostiumowe superprodukcje to nie moja bajka. Zwykle po prostu się nudzę, podziwiając rozmach i podziwiam rozmach, zerkając, ile jeszcze do końca. Nie tym razem. Nowy „Szōgun” jest rzeczywiście tak dobry, jak wszyscy mówią, albo i lepszy. To zasługa fenomenalnego scenariusza Rachel Kondo i Justina Marksa, którzy całkowicie zmienili perspektywę tej historii, opowiadając ją z punktu widzenia Toranagi (Hiroyuki Sanada), Mariko (Anna Sawai) i generalnie Japończyków, a nie Anglika (Cosmo Jarvis), który usiłuje zrozumieć ich zwyczaje. W efekcie otrzymaliśmy historię inną niż wszystkie, co w połączeniu z ogromnym budżetem, dbałością o szczegóły i świetnie dobranymi aktorami złożyło się na superhit, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – od politycznych intryg w zupełnie nowej oprawie, przez żywy, realistyczny dramat historyczny, aż po poruszającą historię miłosną, gdzie nie ma szans na proste szczęście.

2. Reniferek

„Reniferek” (Fot. Netflix)

Richard Gadd zrobił coś niezwykle odważnego, a przy tym zadziwiająco kreatywnego, zamieniając własną, osobistą historię, w której pada ofiarą stalkingu i molestowania seksualnego, w najgłośniejszy serial roku. Serial, który obejrzałam jednym tchem, a z każdym odcinkiem rósł i zachwyt, i przerażenie. „Reniferek” to dla mnie wielka rzecz, a tabloidowy szum wokół serialu i różnego rodzaju zarzuty pod adresem Gadda niczego nie zmieniają, utwierdzając mnie jedynie w przekonaniu, iż twórca miał prawo opowiedzieć swoją historię tak, jak chciał, i nie jest nikomu nic winny. A opowiedział ją, zagłębiając się w najmroczniejsze i najbardziej wstydliwe zakamarki własnej duszy. jeżeli jakimś cudem jeszcze „Reniferka” nie widzieliście, najwyższy czas to zmienić. To jest właśnie dla mnie ta jedna, jedyna serialowa nowość z tego roku, którą trzeba znać.

1. Branża

„Branża” (Fot. HBO)

Jeśli choć trochę mnie już znacie, to wiecie, iż w tym roku mój ranking musiała wygrać „Branża” – nie tylko dlatego, iż 3. sezon produkcji HBO i BBC to rewelacja od początku do końca, ale też dlatego, iż to, co tworzą Mickey Down i Konrad Kay, idealnie trafia w mój gust. Gust fanki „Mad Men”, „Sukcesji”, „Żony idealnej”, wszystkich tych genialnych dramatów, dziejących się w niesamowicie stresującym miejscu pracy, gdzie stawki są wysokie, a sprawy prywatne miksują się z zawodowymi, tworząc kłębowisko emocji. W pewnym sensie „Branża” to moje nowe „Halt and Catch Fire” – serial dwóch młodych showrunnerów, którzy zaczynali od miłości do telewizji i prób imitowania ulubionych twórców, by wraz z kolejnymi sezonami coraz bardziej rozwijać się pisarsko i prowadzić fabułę i swoje postacie w kierunkach, jakie na początku choćby się widzom nie śniły.

Kiedy patrzę na szerokie spektrum tematyczne, ale i emocjonalne, jakim jest osiem odcinków 3. sezonu „Branży” – pośród których wyróżnia się absolutne szaleństwo w klimacie „Breaking Bad”, jakim jest godzina z Rishim (Sagar Radia) – mam wrażenie, jakby Harper (Myha’la), Yasmin (Marisa Abela) i Robert (Harry Lawtey) egzystowali nieomal w jakimś postmodernistycznym miksie, pokręconej metaforze współczesnych czasów, gdzie pośród ciągłej gonitwy za sukcesem nie ma miejsca na osobiste szczęście. Ale też wydaje mi się, iż brytyjscy twórcy o imigranckich korzeniach, opowiadając historię młodych finansistów z Londynu, idealnie trafili w swój moment.

Jest w „Branży” coś, co czyni ją doskonałym odbiciem naszych czasów. Jest w niej potężna dawka cynizmu i mroku, będącego nieodłączną częścią życia w drogim garniturze w szklanym wieżowcu. Ale jest też bijące serce, które każe mi myśleć o tej grupce szczurków nie jako o młodszych wersjach zimnych drani z „Sukcesji”, tylko o pogubionych życiowo dzieciakach, desperacko potrzebujących happy endu. Konrad Kay zaskoczył mnie w trakcie wywiadu stwierdzeniem, iż postrzega filmy Michaela Manna – będące jedną z bardzo wielu inspiracji dla „Branży” – jako opowieści w gruncie rzeczy romantyczne. Z początku pomyślałam, iż to raczej dziwne stwierdzenie. Teraz myślę, iż to właśnie takie podejście twórców stanowi o wyjątkowości „Branży”, serialu o finansistach, którego paskudnych młodych bohaterów ani trochę nie nienawidzę. To i bardzo, bardzo dużo odwagi i kreatywności, których brakuje nieomal wszędzie indziej.

Idź do oryginalnego materiału