Widziałam anime "Władca Pierścieni". To nostalgiczna przynęta, na którą nie wszyscy się złapią

natemat.pl 5 godzin temu
Wracamy do Śródziemia, jakiego jeszcze nie widzieliśmy – z japońską kreską i nostalgiczną przynętą. "Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów" zabiera nas do ukochanego przez wielu kraju koni. Niestety Rohan u Kenjiego Kamiyamy nie jest tak "wielki" jak u Petera Jacksona. Dumni Eorlingowie płacą surową cenę za scenariuszowe błędy i kalki.


Film "Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów" otwiera znajomy głos. Tym razem w roli narratora Galadrielę (Cate Blanchett) zastępuje Eowina (Miranda Otto), która snuje opowieść o ojczyźnie i wydarzeniach poprzedzających podróż hobbita Frodo Bagginsa do Góry Przeznaczenia, a także uwolnienie się rohańskiego króla Theodena od jadowitych wpływów Grimy Gadziego Języka.

Dwa wieki przed tym, jak Rohirrimowie wyruszyli na odsiecz Gondorczykom w "Powrocie króla", nic nie wskazywało, by nad Rohanem tak nagle miała zerwać się wichura politycznych zmian. W trakcie jednej z narad król Helm Żelaznoręki – słynny suweren dumnego narodu koni – wyzywa wpływowego wodza Dunlendingów (dzikich Ludzi Cienia) na pojedynek o honor, który nie kończy się po jego myśli. Córka władcy, Hèra, próbuje naprawić błędy ojca, mając na uwadze przede wszystkim dobro i bezpieczeństwo swoich poddanych.

"Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów", czyli "już to gdzieś widziałam" (RECENZJA)


Jako miłośniczka twórczości J.R.R. Tolkiena i trylogii "Władcy Pierścieni" Petera Jacksona szłam na pokaz "Wojny Rohirrimów" z nadzieją na kolejną obiecującą przygodę w Śródziemiu. Oczywiście w pamięci miałam zawód, jaki czułam po obejrzeniu rozczarowującej serii "Hobbit" z Martinem Freemanem (niechęć do "Bitwy Pięciu Armii" wciąż jest we mnie żywa) i serialu-fanfiku "Pierścienie Władzy", niemniej zmiana formy z live-action na animację – mocno zakotwiczoną w stylu anime – wydawała mi się zarówno śmiała, jak i ekscytująca.

Pierwsze znaki, iż dzieło Kenjiego Kamiyamy ("Ghost in the Shell: Stand Alone Complex") nie przypadnie mi do gustu, dostrzegłam już w prologu. Liczyłam, iż nieintuicyjnych dla oka przejść w animacji, przyprawionych przekombinowanym kadrowaniem, będzie coraz mniej. Bardziej nie mogłam się mylić. Przez dziwne decyzje kreatywne, których nie da się usprawiedliwić zdaniem "bo to anime", wiele emocjonujących scen straciło swój urok.

Dwusekundowe ujęcia, które wyskakiwały na ekranie niczym niechciane fragmenty w źle zedytowanym wideo, zaledwie zdradzały chwilę przed niespodziankę w postaci schowanego za plecami noża lub bohatera pojawiającego się na horyzoncie. Owszem są to elementy, których można spodziewać się po scenariuszu "Wojny Rohirrimów", ale odbieranie widzom satysfakcji z dojścia samemu – nitka po nitce – do pewnych konkluzji, była z pewnością "ciekawym" wyborem scenarzystów.

Te uwagi nie ujmują jednak warstwie wizualnej filmu Kamiyamy, nad którą – oprócz japońskiego studia Sola Entertainment – pracowali tolkienowscy ilustratorzy, Alan Lee i John Howe. Technika 2D i podkoloryzowana na potrzeby anime jacksonowa wersja Śródziemia od razu rzuca się w oczy, ale nie każdy wyłapie, iż we wszystkich scenach użyto motion-caption (techniki przechwytywania ruchu). Dlatego też oglądając "Wojnę Rohirrimów", tak dużo myślałam o amerykańsko-brytyjskiej animacji "Władca Pierścieni" Ralpha Bakshiego z 1978 roku.

W dziele sprzed prawie pięciu dekad skorzystano z rotoskopu (maszyny umożliwiającej zamianę filmu aktorskiego na film rysunkowy poprzez manualne odrysowanie klatek). Choć sam Kamiyama otwarcie mówił, iż nie chce go używać (wolał motion-caption), ruch niektórych postaci w "Wojnie Rohirrimów" wygląda jak żywcem wyjęty z klasyka z lat 70. Nieświadomy, ale miły smaczek.

Rohan nostalgią przesycony


W scenariuszu "Wojny Rohirrimów" napotkamy dużo ekspozycji – raz potrzebnej i dobrze poprowadzonej, raz niedorzecznej i fatalnej. Na szczęście jest ona najmniejszym problemem filmu. Co innego tyczy się sposobu, w jaki napisano pewne sceny.

W świecie Tolkiena większość dobrych postaci gra czysto, co nie podlega żadnej wątpliwości. Tu choćby na wojnie – choćby w sytuacji, gdy łucznicy mają na celowniku największego złoczyńcę, który (SPOILER) przytrzymuje syna Helma i grozi jego zabiciem – nikt nie raczy posunąć się do śliskich zagrywek. Taka mentalność sprawia, iż w niektórych momentach fabuły aż ubolewamy nad głupotą Eorlingów, którzy, chcąc nie chcą, sami swoją bezczynnością doprowadzają do tragedii.

Bez nostalgii "Wojna Rohirrimów" by nie powstała. Liczba aluzji, easter eggów i cameos związanych z książkami oraz poprzednimi adaptacjami jest przytłaczająco wysoka. Łapanie Pokemonów, tyle iż w wersji tolkienowskiej, które bardziej szkodzi prostej historii Hèry, niż jej pomaga. Współczesne kino nadużywa nostalgii, rzadko dając od siebie coś zupełnie nowego. I film Kamiyamy nie jest żadnym wyjątkiem od reguły.

Scenariusza pełnego dziur fabularnych i dialogów, które nie niosą za sobą żadnego znaczenia, nie zdołał uratować choćby dubbing Briana Coxa ("Sukcesja") czy Gaii Wise ("Po prostu miłość").

Dobrą nostalgią w "Wojnie Rohirrimów" nazwałabym muzykę. Mamy tu kilka świeżych utworów, których słucha się z przyjemnością, i parę starszych kompozycji Howarda Shore'a (np.: "The Riders of Rohan" i "Edora"), od których dostałam aż dreszczy. Ścieżka dźwiękowa nadaje tej historii lekkość, której na piśmie jej brakuje.

"Wojna Rohirrimów" nie zadowoli wszystkich miłośników prozy Tolkiena czy trylogii Jacksona. Mądre, inspirujące, poetyckie słowa najwyraźniej zarezerwowane są dla Gandalfa, Elronda i Galadrieli. Tutaj możemy liczyć co najwyżej na dialog w stylu Legolasa i Gimliego: "I to był ten twój cały plan!?"; "Nigdy nie mówiłam, iż to będzie dobry plan" (cytat autentyczny).

Idź do oryginalnego materiału