„Morbidfest 2025: Legendy Ekstremy na Żywo w Warszawie”

strefamusicart.pl 9 godzin temu
Zdjęcie: Possessed


Koncert rozpoczął się z ok. 20‑minutowym opóźnieniem, co nie zepsuło atmosfery — ludzie cierpliwie czekali, a napięcie rosło. Noc zapowiadała się ekstremalnie od samego początku, bo line‑up obejmował zarówno młodsze formacje, jak i prawdziwe legendy sceny death i grind.

Rozgrzewka i wsparcie: od klimatu po thrash

Ater

Zespół, którego wcześniej nie znałem, wszedł na scenę niemal bez ostrzeżenia. Chłopaki spalili nieco paliwa, bo przybyli do Europy aż z Chile.

Ich występ był krótki, ale miał swój klimat — połączenie nowoczesnego death metalu z black‑metalową atmosferą. Nie było efektownych fajerwerków, ale była wyczuwalna surowość, gęsta aura, riffy tworzące lekko duszną, intensywną przestrzeń. Dla publiczności, która dopiero rozgrzewała się przed wieczorem, był to przyjemny start — subtelny, a jednocześnie zdecydowany.

Nightfall

Greccy melodyjni wojownicy wprowadzili mroczne, gęste i melodyjne klimaty black/death metalu. Ich set był nie tylko muzyczny, ale i teatralny — długie, melancholijne riffy przeplatały się z bardziej agresywnymi partiami, wciągając publiczność w wir headbangingu i pierwszych moszpitów. Było w tym coś hipnotycznego, a jednak dynamicznego: od spokojnych wstawek po szybkie fragmenty, które naprawdę rozruszały tłum.

Suicidal Angels

Pierwotnie w line‑upie mieli grać Massacre, ale zespół musiał odwołać swój występ, więc Suicidal Angels weszli jako zamiennik. To thrashowy oldschool w XXI wieku — szybkie, agresywne riffy, techniczne solówki, mocny drive. Headbanging i energia w powietrzu były niemal namacalne, a publiczność w pełni poddała się rytmowi. Choć kapela jest młodsza niż klasyczne legendy, ich wykonanie oddaje ducha starego thrashu: minimalnie gadania, maksimum uderzenia i „pacy‑pacy” w każdym kawałku.

Terrorizer – grindcore w najwyższej klasie

Dla mnie absolutny koncert dnia. Pete Sandoval na perkusji to legenda blast‑beatów: błyskawiczne, precyzyjne uderzenia, które napędzają każdy riff i sprawiają, iż każdy utwór staje się ścianą dźwięku. David Vincent pojawił się tylko na basie (na wokalu Brian Werner), dając potężne, niszczące brzmienie fundamentu — jego obecność była jednak wyczuwalna, nadając całości ciężaru i autentyczności.

Terrorizer roznieśli scenę: chaos, agresja, totalna destrukcja. Grali m.in. kawałki z albumu World Downfall, w tym klasyki jak „Fear of Napalm”, „Stormy in the North” czy „Dead Shall Rise”. Blast‑beaty, brutalne riffy, niszczące bębny Sandovala i growle Vincenta sprawiły, iż moshpit był wręcz apokaliptyczny. To był grindcore‑owy horror w najlepszym znaczeniu — „szatan, blasty i Benedykt XVI” — i pełna kontrola nad ekstremą.

Possessed – twórcy death metalu

Drugi raz widziałem ich na żywo i ponownie poczułem, iż to legenda. Zagrali cały album „Seven Churches”, od pierwszych riffów po ostatni blast. Jeff Becerra, pełen energii i charyzmy, mimo iż porusza się na wózku, dawał z siebie maksimum — kręcił się, “headbangował”, kontaktował się z fanami, a jego obecność była magnetyczna. Choć nie jestem fanem jego wokalu na żywo, ogromny szacunek należy mu się za pasję i siłę scenicznej ekspresji.

W repertuarze znalazły się takie kawałki jak „The Exorcist”, „Death Metal”, „Pentagram” i „Burning in Hell”, które rozkręciły tłum i wprowadziły w klimat lat 80. — korzeni death metalu. Publiczność w moszpitach reagowała na każdy riff, a energia pod sceną była niemal namacalna.

Podsumowanie

Morbidfest 2025 w Progresji to była noc, która pokazała pełen wachlarz ekstremalnego metalu – od klimatycznych dźwięków Ater, przez melodyjny mrok Nightfall, oldschoolowy thrash Suicidal Angels, po absolutną destrukcję Terrorizera i legendarny pokaz Possessed. Każdy zespół wniósł swoją energię i charakter, a publiczność nie miała ani chwili wytchnienia – headbangi, moszpity i adrenalina sięgały zenitu. To był wieczór, który przypomniał, iż legenda sceny ekstremalnej wciąż żyje, a metal w najczystszej formie przez cały czas potrafi porwać tłumy.

Idź do oryginalnego materiału