Zaczęło się całkiem niewinnie. Przyjechałam do Windsoru, żeby – jak to zwykle bywa – zobaczyć coś pięknego, a przy okazji poczuć powiew historii, bogactwa i królewskiego splendoru. No, bo kto by nie chciał zerknąć, choć “kątem oka” na pałac, gdzie co drugi fotel pewnie pamięta czasy jakiegoś Henryka czy innego Jerzego, a podłogi są tak wypolerowane, iż można się w nich przeglądać? Ewentualnie pośliznąć się i zrobić z siebie widowisko na miarę „Wesołych kumoszek z Windsoru” Szekspira.
Ale po kolei. Wysiadłam z pociągu na stacji Windsor & Eton Riverside z takim eleganckim zamiarem, iż może choćby nie zgubię się po drodze. Po prostu idę za tłumem, to jest metoda niezawodna. I rzeczywiście, tłum ruszył, ja za nim, i po chwili stanęłam przed zamkiem. I tu zaczęły się schody – dosłownie i w przenośni. Okazało się, iż splendory wymagają około godzinnego oczekiwania na wejście.
Zamek Windsor – rozciągający się majestatycznie na wzgórzu – wita zwiedzających imponującą bramą i widokiem, który powoduje, iż natychmiast zaczynasz wyobrażać sobie, jak to by było, gdybyś sam został monarchą. Niestety, królewskie ambicje gwałtownie ustąpiły miejsca praktycznym problemom – co zrobić z torebką, która nagle wydaje się być dziwnie ciężka, i dlaczego w tym momencie w butach zaczyna coś uwierać, potem chce się pić, a następnie oczywiście chce się do toalety…
Kiedy już się w miarę ogarnęłam, zaczęło się prawdziwe zwiedzanie. Pierwszym przystankiem było Lower Ward – niższa część zamku, gdzie rzekomo mieszka obsługa i – kto wie – może choćby jakieś królewskie psy. Niestety, mimo mojej skrupulatnej obserwacji, żadnych corgi nie dostrzegłam, więc przyspieszyłam kroku, chcąc dotrzeć do bardziej reprezentacyjnej części zamku. I tu spotkałam panią przewodnik. Stała w jednej z komnat, ubrana jak z filmu o dworzanach, pełna powagi i głosem, który brzmiał, jakby przemawiała do co najmniej stada flamingów (bo królewskie przemówienia muszą być odpowiednio dostojne), zaczęła opowiadać o dawnej monarchii. Dziarsko maszerując od jednej komnaty do drugiej, malowała obraz życia na dworze, pełnego intryg, fortun i karier kończących się na szafocie.
Może gdyby opowiadała więcej o tej ostatniej części, zwiedzający byliby bardziej uważni, ale niestety, temat dotyczył głównie portretów, co większość zwiedzających nie omieszkała zamanifestować ziewaniem. Ja z kolei uwielbiam opisy tych ważnych postaci na portretach, wiedząc, iż większość z nich zmagała się z kaprysami życia dworskiego, jak np. sześć żon Henryka VIII i iż każda z nich dostarczyła materiału na wspaniałe książki i filmy kostiumowe.
Po drodze minęłam również takie dziwy jak dom lalek królowej Marii, będący repliką XVIII-wiecznego zamku Windsor. Wnętrze tej wspaniałej makiety odzwierciedla z kolei wygląd rezydencji z lat dwudziestych XX wieku. „Domek” został wyposażony w światło elektryczne, dwie windy oraz w instalację wodną i kanalizacyjną. Zadbano o każdy najdrobniejszy szczegół, choćby o miniaturowe ręczniki i papier toaletowy w łazience! Nie wspominając już o w pełni wyposażonej bibliotece. Na półkach wystawiono blisko 600 książek; ponad 170 to rękopisy stworzone przez najsławniejszych pisarzy lat 20. XX w., takich twórców jak między innymi: sir Arthur Conan Doyle, A.A. Milne czy Thomas Hardy. Strony mają zaledwie 4 cm wysokości, a książeczki zostały oprawione przez ówczesne najlepsze introligatornie.
Postałabym przy tym cudzie dłużej, ale zostałam zmuszona podążać dalej, niesiona falą zwiedzających, aż dotarłam do State Apartments – sal, pełnych przepychu, złota, aksamitu i malowanych sufitów, gdzie każdy mebel wyglądał jak coś, na czym można owszem usiąść, ale bez gwarancji wygody. Nagle przy drzwiach zobaczyłam ochroniarza, który – jak mniemam – miał przypominać gościom, iż nie wszystko, co się błyszczy, można dotykać. Spojrzał na mnie jak na kogoś, kto zaraz narobi kłopotów. No i miał rację, bo z wrażenia wywinęłam orła… Nie na widok kominka, który wyglądał jak wejście do piekieł, taki był ogromny, ale z powodu papierka po gumie do żucia. Bardzo nie po królewsku, pozbierałam się i zostałam odprowadzona przez obsługę zamku do windy, aby przetransportować mnie w nieco bardziej ustronne miejsce, w celu inspekcji moich kończyn. No i proszę, okazało się, iż tą windą może przemieszczać się tylko personel zamku, rodzina królewska no i czasami osoby mojego pokroju, czyli nieprzewidywalne. Taki zaszczyt mnie spotkał. Na szczęście nic mi się nie stało, oprócz uszczerbku na godności osobistej. No i jeszcze wyobraziłam sobie, jak mój „axel” został nagrany przez kamery ochrony i jest odtwarzany ku uciesze pięciuset pracowników tego obiektu. A może i samej królowej? Już widzę jej minę… adekwatnie to całkiem prawdopodobne, bo ten zamek jest wciąż zamieszkiwany przez rodzinę królewską.
Po tych emocjach chcąc nieco odpocząć od nadmiaru wszystkiego, usiadłam na murku, obok okrągłej baszty, by podziwiać widok z tarasu. Roztaczała się tam panorama, jaką mogą zobaczyć tylko wybrani, przynajmniej tak sobie to tłumaczyłam. Po chwili dotarłam do kaplicy świętego Jerzego. Cudna, gotycka, taka, w której człowiek natychmiast czuje się świętszy, niż jest w rzeczywistości. Oczywiście, nie mogłam się powstrzymać i zaczęłam sobie wyobrażać, jak wyglądają tam ceremonie królewskie. Pewnie wszystko błyszczy, ludzie szepczą, a duchy dawnych monarchów patrzą z góry z dezaprobatą. Zaczęłam choćby rozważać, czy przypadkiem nie warto by było zostać tam na dłużej, żeby zobaczyć, czy coś interesującego się nie wydarzy.
No i wydarzyło się. Jeden z turystów, widząc, jak chodzę dookoła i robię notatki, podszedł i zapytał, czy jestem jakimś specjalistą od zamków. Odpowiedziałam skromnie, iż raczej „amatorem z wyobraźnią”, na co popatrzył na mnie tak, jakby nie do końca rozumiał, czy żartuję, czy może naprawdę tak myślę i taktownie oddalił się od mojej osoby. W końcu, po długiej wędrówce przez królewskie komnaty i zakamarki, dotarłam do końca trasy. Patrząc na zegarek, uświadomiłam sobie, iż zwiedzenie zamku Windsor zajmuje mniej więcej tyle, ile oglądanie całego sezonu brytyjskiego serialu historycznego. Czy byłam zachwycona? Oczywiście. Czy zmęczona? Bardzo. Więc kuśtykając, musiałam znaleźć sobie teraz przytulne miejsce na uzupełnienie płynów. Znalazłam, z widokiem na Tamizę i siedząc w kawiarni, popijając herbatę (nie kawę, bo to przecież Windsor), doszłam do wniosku, iż królowie angielscy mieli dużo fantazji, czasami choćby dobry gust, ale życie turysty w ich świecie to wcale nie taka bajka.
Wojażerka