Akademia chyba nie wie, co robi. Oto dlaczego kulisy głosowania na Oscary to cyrk

natemat.pl 3 godzin temu
Marzec nie tylko zwiastuje wiosnę, ale i kolejną ceremonię wręczenia Oscarów, które przez cały czas są postrzegane jako największy wyznacznik jakości filmu. W ostatnich latach widzimy, iż dyskurs powoli przejmują opinie, według których nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej nie mają żadnego znaczenia. Krytyczna postawa wobec gali wzrośnie jeszcze bardziej, gdy widzowie dowiedzą się, jak głosuje jury.


Pokryte 24-karatowym złotem Oscary niedługo skończą 100 lat. Choć w ostatnich dwóch dekadach ich renoma delikatnie podupadła, publiczność wciąż co roku wyczekuje momentu, w którym prezenterzy w podniosłej atmosferze powiedzą: "And the Oscar goes to...".

Z jednej strony widzowie zdają już sobie sprawę, iż Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej nie zawsze podejmuje adekwatne wybory, z drugiej – oscarowy haj trwa w najlepsze, a sale kinowe, gdzie puszczane są tytuły z pieczątką statuetki rycerzyka na plakacie, pękają w szwach.

Wszystkie znaki na niebie wskazują, iż do jubileuszu Oscary będą jeszcze bardziej dzielić, niż łączyć. Przed 97. ceremonią wręczenia nagród na łamach amerykańskiego tygodnika rozrywkowego "Variety" (i nie tylko) ukazały się wypowiedzi anonimowych członków Akademii, z których wynika, iż część jury nie wie tak adekwatnie, co robi.

Kinomani liczą na opinie ekspertów, ale najwyraźniej niektórym osobom z jury ciężko jest sięgnąć po wyszukiwarkę Google lub wysiedzieć w kinie przez dwie i pół godziny (i nie, nie chodzi tu o trwający 215 minut dramat "The Brutalist").

Kulisy Oscarów 2025. Tak wygląda głosowanie Amerykańskiej Akademii Filmowej


Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej liczy aż 9945 aktywnych członków, którzy mają prawo głosu w dorocznym konkursie. W ich szeregach znajdziemy nie tylko aktorów i reżyserów, ale również dyrektorów castingów, operatorów czy kostiumografów.

Z sondażu "Los Angeles Times" sprzed dekady wynikało, iż średni wiek oscarowego wyborcy wynosił 63 lata (tylko 14 proc. członków zaliczało się do kategorii "poniżej 50. roku życia"). Na dokładkę 91 proc. gremium stanowiły osoby białe, a 76 proc. – mężczyźni. Nie trzeba wielkiej głowy, by domyślić się, dlaczego od 2014 roku Akademia stara się uwzględniać więcej kobiet, młodych dorosłych czy Afroamerykanów.

Głosowanie we wszystkich 23 kategoriach jest tajne i odbywa się online – bez żadnych kart, bez żadnej skrzynki na papier. Członkowie nie mają obowiązku oglądać wszystkich filmów nominowanych w danym roku, ale prosi się ich o skonsumowanie możliwie jak największej liczby dzieł. Prawo wstrzymania się od głosu przysługuje każdemu, ale dotyczy zwłaszcza tych artystów, producentów, dyrektorów, którzy (przykładowo) nie mieli czasu, by sięgnąć po którąkolwiek z wyróżnionych pełnometrażowych animacji.

"Większość nagród przyznawana jest w ramach prostego systemu, w którym nominowany, który otrzyma najwięcej głosów, wygrywa" – czytamy na oficjalnej stronie Akademii. Jako wyjątek potraktowano najważniejszą kategorię, czyli "najlepszy film". Członkowie oceniają nominowane tytuły w skali od 1 do 10, od faworyta po najsłabszy (ich zdaniem) tytuł.

"Film, który otrzyma 50 proc. lub więcej głosów, wygrywa. jeżeli jeden film nie otrzyma 50 proc., ten z najmniejszą liczbą głosów odpada, a członkowie, którzy typowali go jako faworyta, przenoszą swój głos na kolejny film ze swojej listy" – wyjaśniła honorowa organizacja zawodowa.

Członkowie Akademii nie głosowali na Ralpha Fiennesa, bo myśleli, iż już wygrał...

Głosowanie nie brzmi więc skomplikowanie. Schodki pojawiają się, gdy w grę wchodzą rzeczy, które tak łatwo nie podlegają systematyzacji, czyli czynnik ludzki w postaci gustu, pewnych przekonań, czasem... braku wystarczającej wiedzy. Tuż przed 97. ceremonią wręczenia Oscarów zachodnie media zalewają artykuły z wypowiedziami anonimowych członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, które pozwalają widzom w mniejszym lub większym stopniu przewidzieć wynik nadchodzącego konkursu.

Bez zaskoczeń, wygłaszane są peany pod adresem festiwalowych ulubieńców, czyli "Anory" Seana Bakera, która w ubiegłym roku sięgnęła po Złotą Palmę w Cannes, i "Substancji" Coralie Fargeat.

Gazeta "Variety" rozmawiała anonimowo z 84 członkami Akademii, którzy mogą pochwalić się różnorodnym zapleczem demograficznym. Słowa, które najbardziej wzburzyły miłośników oscarowego wyścigu, dotyczą Ralpha Fiennesa, tegorocznego kandydata do nagrody za najlepszą pierwszoplanową rolę w "Konklawe" Edwarda Bergera ("Na Zachodzie bez zmian").

Dwóch członków nie zagłosowało na brytyjskiego aktora, bo sądziło, iż już wcześniej wygrał Oscara. Owszem, w minionych latach odtwórca Lorda Voldemorta w "Harrym Potterze" był nominowany dwa razy – za postać Amona Goethego w "Liście Schindlera" Stevena Spielberga i arystokraty László de Almásy'ego w "Angielskim pacjencie" Anthony'ego Minghelli. – O cholera – miał zareagować jeden z wyborców, kiedy dziennikarz Clayton Davis go poprawił.

Sama myślałam kiedyś, iż Glenn Close ("Fatalne zauroczenie") jest laureatką Oscara, w końcu nominowano ją do nagrody aż osiem razy. Takie przeświadczenia wydają się częstym błędem, gdy myślimy o wybitnych aktorach i aktorkach. Pytanie tylko, dlaczego dwóch wspomnianych członków Akademii nie upewniło się w tej kwestii przed oddaniem głosu, skoro najwyraźniej zależało im na wybraniu kogoś, kto nie ma jeszcze na swojej półce pozłacanej statuetki.

Te same osoby zagłosowały potem na Adriena Brody'ego, nie pamiętając, iż w 2003 roku przyznano mu Oscara za "Pianistę" w reżyserii Romana Polańskiego.

Sam fakt, iż głosujący członkowie Akademii myślą kategoriami, czy ktoś ma już Oscara, czy jeszcze go nie ma, jest zastanawiający i kłóci się z powszechnym odbiorem, zgodnie z którym na nagrodę zasługuje się za konkretną rolę, a nie za całokształt. Powinien liczyć się sam występ pozbawiony zewnętrznego kontekstu. Prezent pocieszenia to – bądź co bądź – marna forma.

Podobną rozmowę z członkami oscarowego jury przeprowadził amerykański magazyn "Entertainment Weekly", w którym pewien niezależny reżyser (wyborca) zasugerował, iż nie chciał oglądać "Diuny: Części 2", ponieważ pierwsza część adaptacji Franka Herberta według Denisa Villeneuve'a go wynudziła.

Fani wysokobudżetowej produkcji sci-fi czują żal do Akademii, nie tylko dlatego, iż jednemu z ekspertów nie przypadła ona do gustu. Wypowiedź członka organizacji spotęgowała tylko rosnące od dłuższego czasu rozczarowanie. Wszystko zaczęło się od decyzji Akademii, która w tym roku postanowiła nie uwzględnić na liście nominacji ścieżki dźwiękowej do filmu skomponowanej przez Hansa Zimmera.

Miłośnicy filmu z Timothéem Chalametem ("Kompletnie nieznany") są niemalże pewni, iż Amerykańska Akademia Filmowa z politowaniem i wyższością spogląda na drugą część "Diuny". Każda ceremonia ma swoją czarną owcę i najwyraźniej w 2025 roku będzie nią sequel o Paulu Atrydzie i pustynnej planecie Arrakis.

Oczywiście słowa, które padły na łamach "Variety" i "Entertainment Weekly", są tylko kroplami w morzu, aczkolwiek dają zwykłemu widzowi wgląd w to, na jakiej podstawie aktywni członkowie Akademii podejmują ważne decyzje. Jedni podchodzą do tego na poważnie, drudzy mniej, a potem w głosowaniu na "najlepszy film" wygrywa albo zasłużony "Władca Pierścieni: Powrót króla" Petera Jacksona, albo średni "Green Book" Petera Farrelly'ego.

Harvey Weinstein i kampanie pod Oscary


Kluczową rolę w wyścigu po Oscara odgrywa kampania promocyjna nominowanych dzieł, którą przeprowadzają studia lub wytwórnie filmowe. Tak było, jest i prawdopodobnie będzie. Wystarczy tylko spojrzeć wstecz na taką Mary Pickford ("Kokietka"), która w 1930 roku zaprosiła jury na herbatkę do swojej przepięknej posiadłości, by podnieść swoje szanse w konkursie.

W 2011 roku Melissa Leo, która ostatecznie odebrała statuetkę za drugoplanową rolę w "Fighterze" David O. Russell, miała sama sfinansować sobie reklamy telewizyjne. Później przyznała w wywiadzie z dziennikiem "The New York Times", iż sezon nagród polega na tym, by siebie wypromować.

Królem oscarowych kampanii był swego czasu założyciel wytwórni Miramax i Dimension Films, przestępca seksualny Harvey Weinstein, który promował nominowane filmy tak, jakby szedł na wojnę.

"W ramach kampanii Miramax nie pozostawił żadnego głosu bez odpowiedzi – dzwonił do członków Akademii, aby sprawdzić, czy otrzymali kopię filmu na kasecie VHS, organizował specjalne pokazy – w tym w domu spokojnej starości dla starszych członków Akademii – i zapraszał swoich utalentowanych pracowników na lunche, panele i imprezy, aby mogli porozmawiać z wyborcami (red. przyp. – Akademii")" – napisała Clare Thorp z BBC.

Weinstein miał m.in. potajemnie krytykować "Szeregowca Ryana" Stevena Spielberga, którego w 1999 roku pokonał "Zakochany Szekspir" od Miramax, i sugerować dziennikarzom, iż dramat wojenny konkurenta traci na jakości po pierwszych 30 minutach.

Koniec końców filmy wyprodukowane przez Weinsteina wygrały 81 nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej i zyskały 341 nominacji. Oscary, choć nazywa się je świętem kina, najwyraźniej wcale nie są takie święte.

Idź do oryginalnego materiału